Chciałbym, żeby ludzie uwierzyli w mój świat filmowy


Kadr z filmu "Miłość", fot. 7md.lt/I. Jankauskaitė
"7 meno dienos", 05-04-2013, Nr. 14 (1028)
Laureatem tegorocznego festiwalu „Kino pavasaris” ponownie został Polak (w roku ubiegłym zwyciężył Greg Zgliński z filmem „Wymyk”). Pokazany w programie konkursowym film Sławomira Fabickiego „Miłość” otrzymał główną nagrodę festiwalu. Z reżyserem, którego wcześniejsze filmy „Męska sprawa” (2001) i „Z odzysku” (2006) litewscy widzowie także mieli możliwość obejrzeć, a który w Wilnie gościł po raz pierwszy, rozmawiał Tadeusz Tomaszewski.
Czy byłoby wielkim uproszczeniem powiedzenie, że pokazuje pan w filmie słabego mężczyznę i silną kobietę?

Można tak powiedzieć. Słabość mojego bohatera wynika z tego, że nie jest on w stanie podjąć żadnej decyzji. Zresztą wszyscy moi męscy bohaterowie mają problem z podejmowaniem decyzji i ta niemożność strasznie ich wewnętrznie niszczy. Kobiety za nich muszą podejmować decyzje, dlatego, owszem, można powiedzieć, że kobiety są silniejsze.

Wiele filmów, podobnie jak dzieł literackich, opowiada o miłości, mimo że tytuły mają różne. Dlaczego pan obstaje przy tytule „Miłość”?

Chciałem opowiedzieć o najważniejszym uczuciu, które dotyczy każdego z nas i towarzyszy nam przez całe życie. Na początku bezgranicznie kochamy - oczywiście, jeżeli ich mamy - rodziców, potem spotykamy i zakochujemy się w mężczyźnie czy kobiecie. To uczucie determinuje całe nasze życie. Chciałem pokazać w filmie, że na pewnym etapie trzeba tę miłość na nowo zdefiniować i wciąż nad nią w jakiś sposób pracować.

Co pana zainspirowało do realizacji tego filmu?

Przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” reportaż pod tytułem „To się stało mojej żonie”. Chodziło o seksaferę w olsztyńskim ratuszu, domniemanego gwałtu prezydenta miasta na urzędniczce. Zainteresował mnie punkt widzenia przedstawiony w reportażu, tzn. punkt widzenia męża. Pomyślałem sobie, że to świetny punkt wyjścia, by opowiedzieć historię mężczyzny, który musi się zderzyć z wielkim nieszczęściem: gwałtem dokonanym na osobie, którą kocha. Zacząłem się zastanawiać, jakie emocje ten gwałt może w nim uruchomić, jak może odbić się na jego relacji z żoną ina łączącym ich uczuciu.

Jak bardzo film odbiega od realnej historii z reportażu?

Film jest fikcją, do prawdziwych wydarzeń z Olsztyna odwołuję się może w jednymprocencie filmu. Daleko odszedłem od tej seksafery również dlatego, że nie interesował mnie wątek publicystyczny, tylko relacja między małżonkami. Seksafera była tylko inspiracją, punktem zapalnym do napisania historii miłosnej.

Zmieniał pan scenariusz w trakcie realizacji filmu?

Zawsze zmieniam scenariusz. Po tym jak napiszę, czyta go operatori czasami sugeruje jakieś zmiany, potem poprawiam tekst w trakcie jego czytania przez aktorów - oczywiście nie są to zmiany zasadnicze, clou scenariusza pozostaje, zmiany dotyczą tylko szczegółów. Tak samo do pewnych zmian może dojść w czasie prób na planie filmowym. Wynika to z tego, że postaci z mojego scenariusza i postaci kreowane już przez aktorów mogą się nieco różnić, a ja zawsze staram się czerpać z aktorów i to, co oni proponują, wkładać do filmu.

Czy podczas zdjęć do „Miłości” pozwalał pan aktorom na improwizację?

Raczej nie. Scenariusz był już bardzo dokładnie przemyślany i napisany. Tylko w paru scenach aktorzy improwizowali, na przykład, w momencie, kiedy Julia Kijowska, która gra Marię, przychodzi do biura swojego męża, żeby powiedzieć mu prawdę o tym, co się wydarzyło między nią a prezydentem miasta. Ta scena jest zaimprowizowana.

W jaki sposób nastrajał pan aktorów, by rozgrywający się między nimi kameralny dramatbył tak boleśnie wiarygodny?

To nie było łatwe. Było wiele prób czytanych, dużo rozmawialiśmy o postaciach, o tym, kim one są, skąd pochodzą, dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej. Wpływ na stworzenie odpowiedniego nastroju miało to, że film kręciliśmy nocą. Dwadzieścia nocy. Wynikało to ze scenariusza, według którego wszystko w trzech czwartych dzieje się w nocy, i nie chciałem udawać nocy, kręcąc ją w dzień, a poza tym zdawałem sobie sprawę, że ogólne nocne zmęczenie ciała jakby pomaga aktorom dostroić się do ich postaci. Jak się człowiek w ciągu dwudziestu nocy nie śpi, śpi tylko w ciągu dnia, to coś dziwnego z ludzkim ciałem i umysłem się robi.

Podobno jedną z inspiracji dla pana był film Mike`a Leigh „Wszystko albo nic”?

Tak. Bardzo lubię Mike`a Leigh, nawet pozwoliłem sobie zacytować w „Miłości” jedną ze scen z jego filmu. Uważny widz zorientuje się, która to jest scena. Lubię to, jak on patrzy na ludzi, z jaką uwagą skupia się na zwykłych ludziach i ich problemach. Po prostu kocham jego filmy.

Jacy jeszcze twórcy, nie tylko filmowcy, ale też być może literaci, malarze, kompozytorzy działają na pana w taki inspirujący sposób?

Z filmowców to przede wszystkim Anglicy, właśnie Mike Leigh czy też Ken Loach. Ale lubię też amerykańskich filmowców, na przykład Andersona, uwielbiam jego „Aż poleje się krew”, „Boogie Nights”, „Magnolię”.Oczywiście, lubię też klasykę: Bergmana, Antonioniego. Jeżeli chodzi o malarstwo, to do „Miłości” inspirował mnie Edward Hopper, którego nazywam malarzem samotności, bo pokazuje szalenie smutnych ludzi, bez uczucia, bez relacji, w pustych przestrzeniach. Co się tyczy literatury, to wolę literaturę faktu, czyli opistego, co się naprawdę zdarzyło. A z klasyki uwielbiam Dostojewskiego, to, w jaki sposób zmaga się on z grzechem, ludzką naturą i Bogiem. A muzyka? Słucham właściwie wszystkiego, a ostatnio dla poprawy humoru puszczam sobie bardzo optymistyczne uwertury Rossiniego.

Czy swoje pomysły i scenariusze omawia pan z kolegami filmowcami?

Mam przyjaciela, z którym razem kończyliśmy szkołę filmową w Łodzi, nazywa się Denijal Hasanović - jest Bośniakiem, ale ma już obywatelstwo polskie – bardzo mu ufam i zawsze daję mu do czytania moje teksty. Zresztą jest wykładowcą, uczy scenariopisarstwa w łódzkiej filmówce, a także scenariopisarstwa i reżyserii w warszawskiej szkole Andrzeja Wajdy. Ma bardzo dobre oko. Ale też daję moje scenariusze do przeczytania starszym kolegom, na przykład, Agnieszce Holland, Wojciechowi Marczewskiemu czy Edwardowi Żebrowskiemu, bo szanuję ich zdanie i wiem, że zawsze mogą mi coś ciekawego powiedzieć o moim tekście lub pomyśle.

Pański studencki film krótkometrażowy „Męska sprawa” nominowany był do Oscara. Czy ten fakt pomógł panu w dalszej karierze filmowej?

Nominacja „Męskiej sprawy” do Oscara pozwoliła mi uwierzyć w siebie, w to, że opowiadane przeze mnie historie są rozumiane i doceniane na całym świecie, że ludzie chcą to oglądać. Dla mnie to było bardzo ważne. Ale na swój debiut pełnometrażowy, film „Z odzysku”, musiałem czekać aż cztery lata, ponieważ w tamtym czasie polska kinematografia była w strasznym stanie, kręciło się mało filmów, kultura w ogóle była niedofinansowana, a ja nie chciałem robić debiutu w warunkach po prostu żenujących, które nie pozwalały mi przedstawić mojej wizji w odpowiedni sposób.

Jednak między pierwszym pańskim filmem pełnometrażowym a „Miłością” też minęło trochę czasu?

Sześć lat. Ale to czysty przypadek. Po „Z odzysku” pracowałem nad wysokobudżetowym filmem o Powstaniu Warszawskim widzianym oczami okupanta, wcielonego do Wehrmachtu Belga narodowości niemieckiej, który pacyfikował powstanie. Tym filmem, zresztą opartym na prawdziwej historii, chciałem pokazać, że mimo okrucieństwa wojny i strasznych rzeczy dokonywanych wtedy przez człowieka, możliwe jest zachowanie człowieczeństwa i wiary w tkwiące w człowieku dobro. Film nie powstał. Okazało się, że w Polsce nie ma zainteresowania na taki punkt widzenia, czyli na opowieść o powstaniu widzianym oczami okupanta. Polaków to jeszcze nie interesowało, natomiast Niemców to już nie interesowało, bo oni zdążyli nakręcić swój „Upadek”, „Sophie Scholl” i „Kobietę w Berlinie”. Myślę, że zrobię ten film za jakieś dziesięć lat. A więc pracowałem nad tym niezrealizowanym filmem, a potem nad innym projektem: filmem familijnym, też wysokobudżetowym, pod tytułem „BonoboJingo”, którego na razie nie udało się zrealizować przede wszystkim z powodu przeszkód biurokratycznych - przez dwa lata, na przykład, nie mogliśmy sprowadzić do Polski szympansa, który w tym filmie ma grać główną rolę. Więc nakręciłem „Miłość”. Tymczasem dostałem pieniądze na „BonoboJingo”, zdjęcia ruszą za rok, będzie to duża produkcja niemiecko-polsko-norwesko-duńska.

O miłości trudno się opowiada i trudno się pisze, a mam wrażenie, że także recenzenci pańskiej „Miłości” mają niemałe trudności z analizą i oceną tego filmu. Czego, pana zdaniem, w dotychczasowych recenzjach brakuje?

Zaskoczyło mnie, że ludzie nie widzą tego, co dla mnie jest oczywiste: że jest to właściwie pierwszy polski film, pokazujący przedstawicieli klasy średniej, czy raczej wyższej klasy średniej, którzy do czegoś już doszli, osiągnęli pewną finansową stabilizację, a jednocześnie stali się szalenie wyobcowani, jakby utracili wiarę w drugiego człowieka. Tego recenzenci w moim filmie czemuś nie dostrzegają.

Ale zauważają, że udało się panu dokonać rzeczy trudnej - zrealizować drugi film pełnometrażowy, który jest lepszy od pierwszego.

Włożyłem w ten film dużo serca, pasji, energii i z efektu jestem zadowolony. Cieszę się przede wszystkim z tego, że film jest przez widzów tak emocjonalnie odbierany. Czytam, co się pisze na forach internetowych, i widzę, że ludzie albo przyjmują film bardzo entuzjastycznie, albo bardzo negatywnie. To znaczy, że film oddziałuje na widza, że widz albo wchodzi w mój świat filmowy, albo ten świat neguje. Oczywiście, chciałbym, żeby jak najwięcej ludzi w ten mój filmowy świat uwierzyło.
 

Komentarze

#1 Brawo polskie kino górą .

Brawo polskie kino górą .

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.