Domek na Zwierzyńcu przepojony polskością


Cała rodzina Brzezinów jeszcze w Łodzi, fot. archiwum rodzinne Marii Magalińskiej
Absolwenci starszych roczników „Mickiewiczówki” pamiętają o Marii Magalińskiej jako o nauczycielce z prawdziwego zdarzenia. Koledzy z „Piątki” do dziś podziwiają jej energię, żywiołowość, rezolutność. Taka była, gdy uczyła się w tej legendarnej szkole, którą ukończyła w roku 1950 i z którą nie rozstaje się przez całe życie.





Na spotkaniach czerwcowych przy szkole na Piaskach jest zawsze, tak samo pełna energii i optymizmu. Na marszu Polaków również zawsze jest obecna, mimo bolących nóg i niezbyt rytmicznie pulsującego serca. Na koncertach, imprezach, czy polskich akcjach protestacyjnych też pani Maria bywa stale. Chęć bycia razem z rodakami, czy okazania solidarności? „Ja nie myślę o tym, dlaczego idę na polskie imprezy, wiem jedynie, że muszę być tam, gdzie są moi koledzy i rodacy. Bo to wielki dar – możliwość ukazania w naszych warunkach swojej polskości” – mówi.

Chłopaki płakali

Swoją polskość ukazywała, gdy uczyła się w polskiej szkole i gdy uczyła dzieci w polskich szkołach – od razu po studiach w polskim Instytucie Nauczycielskim, potem – po studiach zaocznych na Uniwersytecie Wileńskim, gdzie studiowała rusycystykę. Te pierwsze młodzieńcze lata belfra poświęciła dzieciom z wiejskich szkół podwileńskich (okolice Czarnego Boru, Taranda), aż po kilku latach została przypisana – już na całe życie pedagoga – do Wileńskiej Szkoły Średniej nr 11, dziś Gimnazjum im. Adama Mickiewicza, któremu poświęciła 45 lat swego życia. Była nauczycielką rosyjskiego, piękno klasycznej literatury rosyjskiej umiała tak przekazać, że gdy opowiadała o tajnym spotkaniu Anny Kareniny ze swym synkiem, chłopaki z klasy płakali. „Potem, gdy rosyjski został wyeliminowany z programu, dyrektor Czesław Dawidowicz dał mi lekcje historii, wykładałam też muzykę, bo ukończyłam w młodych latach szkołę muzyczną im. Tallat-Kelpszy (dzisiejsze Konserwatorium Wileńskie). Dyrektorowi Dawidowiczowi jestem do dziś wdzięczna” – wspomina dawne już dzieje swego życia zawodowego. Tak na marginesie dodaje, że to wielka szkoda, iż klasyczna literatura rosyjska została wyeliminowana z programu. Przecież ani Turgieniew, ani Puszkin, ani Tołstoj, ani Jesienin nie byli bolszewikami, a uczyli w swych utworach szlachetności i dobra.

Sześciu braci lotników

Słynna „Piątka” nie była jedyną szkołą, gdzie uczyła się Maria Samoszukówna. Przed wojną chodziła do, jak byśmy dziś powiedzieli, „prestiżowych”, przyklasztornych nazaretanek, gdy zaczęła się wojna i szkoły polskie zostały zamknięte, kontynuowała naukę w polskich tajnych kompletach. Odbywały się one w mieszkaniach nauczycieli czy uczniów, w tym u państwa Samoszuków, w domu na Zwierzyńcu.

Przodkowie pani Marii po stronie mamy Ireny Brzeziny-Samoszukowej dali Polsce sześciu lotników. To bez wątpienia unikat na skalę całej Rzeczypospolitej. Ojciec, Roman Samoszuk, major Wojska Polskiego, poszedł na wojnę niemal w pierwszych dniach jej wybuchu i już nie wrócił.

Stare zdjęcia mówią wiele. Ożywają, gdy Maria snuje wspomnienia. Oto jedna z fotografii zachowana w domu rodzinnym. Na niej cała rodzina Brzezinów. Ta starsza pani po prawej – to prababcia Marii, za nią stoi dziadek Wacław, rodowity wilnianin z dziada pradziada, pani z lewej strony stolika – babcia Maria oraz siedmioro dzieci, z których najmłodsze rodzeństwo – na rękach służącej. Wszyscy chłopcy, zaś jedna dziewczynka (po prawej) – to właśnie mama Marii Magalińskiej, Irena Brzezina. Zdjęcie zrobione w Łodzi, gdzie dziadkowie mieli kilka fabryczek. Wszyscy chłopcy na tym zdjęciu swoje życie poświęcili lotnictwu polskiemu.

O swoich wujkach Maria opowiada ze szczególnym pietyzmem. Jeden z nich – Wacław Brzezina – służył jako oficer w 3. eskadrze sił powietrznych, stacjonującej w Wilnie. Zginął w roku 1926 w Warszawie w wyniku zderzenia dwóch samolotów, oddających przelotem honory pogrzebowe dla swego przełożonego, pułkownika lotnictwa Aleksandra Serednickiego.


Wujek Stanisław Samoszuk, legenda lotnictwa Polski i Anglii, archiwum rodzinne Marii Magalińskiej

Wuj Marian był tak zbity w więzieniu litewskim, że wkrótce potem, gdy siostra Irena wykupiła go stamtąd, zmarł. „Był skazany na karę śmierci za donos pastucha, który służył w majątku Magazynek nieopodal Rzeszy, że jest nielojalny wobec władzy litewskiej. Wujek był zarządzającym w tym majątku, gdyż wraz z rozpoczęciem wojny musiał przerwać naukę w szkole lotnictwa” – opowiada pani Maria.

Wuj Stanisław – to legenda lotnictwa Polski i Wielkiej Brytanii. W roku 1939 został komendantem Wyższej Szkoły Pilotażu w Dęblinie, uczestniczył w bitwie o Wielką Brytanię, podczas której zasłynął męstwem jako pierwszy dowódca 317. Myśliwskiego Dywizjonu Wileńskiego i 2. Polskiego Skrzydła Myśliwskiego. W roku 1943 był szefem sztabu PSP, attaché Wojska Polskiego przy rządzie brytyjskim. Jego syn Andrzej Brzezina również swe życie poświęcił lotnictwu cywilnemu Wielkiej Brytanii.

Do tej plejady odważnych oficerów polskich w roku 1923 dołączył major Roman Samoszuk. Upatrzył sobie piękną i rezolutną Irenkę Brzezinę, z którą stanęli na ślubnym kobiercu w Wileńskim Kościele Garnizonowym św. Trójcy.


Musia, Lusia i Mamusia, archiwum rodzinne Marii Magalińskiej 

Dom z sarenkami

Powróćmy do korzeni rodziny Brzezinów, mieszkających w Łodzi, gdzie jedynie dziadek był wilnianinem z dziada pradziada i gdzie przyszła na świat cała siódemka dzieci. Z biegiem czasu dziadek zadecydował, że powinni zamieszkać w Wilnie. Był rok 1900. Ich nowym gniazdem rodzinnym było piękne i obszerne mieszkanie przy ulicy Mickiewicza (dziś Giedymina), które – umieszczając w dzisiejszych realiach – znajdowało się w kamienicy naprzeciwko parlamentu. Energiczna babcia była wziętym wileńskim lekarzem-ginekologiem. To właśnie babci marzył się własny dom. Rodzina Brzezinów umiłowała sobie cichą dzielnicę podmiejską, jaką był w tamtych latach Zwierzyniec, gdzie jeszcze sarenki biegały w pobliskim lasku, a czasem zaglądały do posesji Brzezinów. Po kilku latach powstał dom, pełen miłości, który stopniowo obrastał w ładne „ludwikowskie” meble, różne pamiątki, piękne drobiazgi. Tutaj zamieszkali Irena i Roman Samoszukowie, tutaj przyszły na świat dwie ich córeczki – Lusia i Marysia. Tato – żartowniś na jednym ze zdjęć, gdzie są trzy jego dziewczyny, dopisał „Lusia, Musia i mamusia”.

Lusia chodziła też do „nazaretanek”, uczyła się gry na fortepianie u samego prof. Szpinalskiego. Razem z Konserwatorium Wileńskim repatriowała do Polski. Zginęła w katastrofie samochodowej.