Duszę się


Litewscy kibice podczas meczu piłki nożnej, fot. ballineurope.com
"Gazeta Wyborcza", 15.11.2010
Czy zbyt daleko przesunięta granica tolerancji może być zagrożeniem dla prawdziwej litewskiej tożsamości? Tekst znanego litewskiego poety Tomasa Venclova, o granicach tolerancji, o potrzebie nowego państwa i nowej świadomości narodowej. Tekst Venclova ukazał się w lipcu tego roku w litewskim czasopiśmie "IQ" oraz w dzienniku internetowym Bernardinai.lt.
Tolerancyjni utoniemy w morzu obcych kultur i ras, a nasze święte bursztynowe wybrzeże zaleją najeźdźcy. Im więcej tolerancji, tym mniej Litwy. Takie hasła głoszą dziś prawie wszyscy znani litewscy intelektualiści. Niestety

W roku 423 p.n.e. podczas Dionizjów Wielkich wystawiono w Atenach komedię Arystofanesa "Chmury". Zdobyła trzecie miejsce po "Butelce" Kratinosa (opisującej walkę autora z nałogiem) i sztuce Amejpsiasa, o której nie wiemy niemal nic. Tamte nie przetrwały, ale "Chmury" czytamy do dziś. Pod względem literackim to chyba najlepsze dzieło Arystofanesa, na pewno zabawne, ze znakomitym chórem.

Bohaterem sztuki jest ogrodnik Strepsjades, obok domu którego mieści się "myślarnia" Sokratesa (filozof żył wtedy i najpewniej sztukę widział). Strepsjades jest szanowanym rolnikiem, którego syn, jak to bywa, ulega modom, stając się utrapieniem dla ojca.

Patriarcha jest może komiczny, ale bez niego - jak sądzi Arystofanes - społeczeństwo i państwo wkrótce by się rozpadły. Dla niego bowiem liczą się obyczaje ojców i narodowe świętości. Wie, że słusznie jest wierzyć w bogów, a ściślej - odprawiać ku ich czci rytuały. Wszystko jest dlań jasne, odróżnia bez wahania dobro od zła i białe od czarnego.

Sokrates jest u Arystofanesa sceptykiem i relatywistą, patrzy na sprawy z różnych punktów widzenia i nie uważa, by rodzice mieli zawsze rację. Wątpi w bogów, czyli w tradycyjne wartości, a nawet waży się je negować. Człowiek myślący jest dla niego ważniejszy od zbiorowości, wspólnoty czy narodu. Co więcej, nie ogranicza zainteresowań, jak Strepsjades, do własnego demos, do Attyki, ogarnia inne ziemie, ba, świat cały, inaczej mówiąc, jest globalistą i kosmopolitą.

Dziś wielu podejrzewałoby Sokratesa o żydostwo, a przynajmniej o żydowską matkę, a jak nie, to Żydówką byłaby najpewniej żona Sokratesa Ksantypa. Lecz w Atenach nie było podówczas Żydów i nie wydaje się, by ktoś tam o nich słyszał, tak jak nie słyszano w Jerozolimie o Ateńczykach. Gorzej trochę, gdy chodzi o homoseksualizm. Nie mierził on zbytnio obywateli Aten, lecz Arystofanes zwał go obrzydlistwem. A Sokrates, choć żonaty, zdaje się, nie stronił od przygód z młodym, przystojnym Alcybiadesem i innymi chłopcami.

Strepsjades chce pobierać nauki w "myślarni", ale szybko dochodzi do wniosku, że Sokrates profanuje wszystko, co najświętsze, podkopuje moralność, zatruwa umysły i molestuje młodzieńców, czym osłabia moralny kręgosłup narodu, i to w niebezpiecznych czasach wojny peloponeskiej. Pod koniec sztuki pali "myślarnię" razem z Sokratesem i uczniami. Ostatnie słowa filozofa brzmią: "Duszę się".

***

Autor nie kryje sympatii do Strepsjadesa, a Sokrates według niego dostaje to, na co zasłużył. Komedia okazuje się, jak mówiliśmy w czasach radzieckich, zwykłym donosem. Jak wiadomo, Sokrates skazany przez Ateńczyków musiał wypić truciznę. Owszem, dużo później, ale oskarżenie powtórzyło większość argumentów Strepsjadesa.

W dobrej sztuce racje są po obu stronach. Tak właśnie jest w konflikcie Strepsjades - Sokrates, a ściślej, Arystofanes - Sokrates. W myśleniu Strepsjadesa jest ziarno prawdy, ale cokolwiek byśmy powiedzieli, jedno nie budzi wątpliwości - Sokrates nigdy nie podpaliłby domu Strepsjadesa ani nie doniósł na niego władzom.

Ostatecznie, jak wiadomo, wygrał Sokrates. Żyjemy w jego świecie globalizacji, sceptycyzmu, wolności myśli i krytycznego podejścia do tradycyjnych wartości. Nie ogarnia on jeszcze całego uniwersum, np. krajów islamskich, ale i tam może wkrótce dotrze.

Za taki świat zapłaciliśmy i nadal płacimy wysoką cenę, ale wydaje mi się on milszy, a przynajmniej ciekawszy od świata Strepsjadesa. Gdyby wygrała wizja tego ostatniego, żylibyśmy nadal w społecznościach bogobojnych, pracujących w pocie czoła patriarchalnych rolników, którzy kochają ojczyznę, nie wiedzą i nie chcą wiedzieć niczego o dalekich krajach ani o świecie, otoczeni przez znienawidzone (i zresztą naprawdę niebezpieczne) barbarzyńskie plemiona.

W sokratejskim świecie w pewnym stopniu przetrwał Strepsjades i jego wartości, a przynajmniej to, co w nich najwartościowsze. Przetrwał Arystofanes (jak powiedziałby Auden: czas wybaczył mu, bo pisał dobrze), natomiast w świecie strepsjadejskim nie byłoby śladu Sokratesa ani zresztą Arystofanesa.

Ale tak naprawdę Strepsjades nie mógł zwyciężyć. "Myślarnia", gdy raz powstanie, przetrwa sto pożarów i zawsze się w końcu odrodzi.

Naszym Sokratesem był Vytautas Kavolis. Nikt z nas nie jest Platonem, Arystotelesem ani nawet Ksenofontem. Ale nie będę chyba nieskromny, mówiąc, że musimy być litewskimi Fedonami, Fajdrosami czy Kritonami - uczniami, na których spoczywa obowiązek głoszenia idei nauczyciela i przechowania o nim pamięci. Niestety, dziś w Litwie, jak w czasach radzieckich, kusi mnie, by powtórzyć za arystofanowskim Sokratesem: "Duszę się". To samo powiedziałby chyba Vytautas Kavolis.

[Kavolis, 1930-96 - urodzony w Kownie socjolog i historyk kultury, od 1945 r. na emigracji. Od 1958 r. wykładał na uniwersytetach amerykańskich, po 1990 r. także na uniwersytetach w Wilnie, Kownie i Kłajpedzie. Lider i mistrz duchowy powstałej w Ameryce formacji litewskich liberałów Santara-Šviesa (Zgoda-Światło), promującej wizję nowoczesnej i skierowanej ku Zachodowi Litwy].

***

Prawie wszyscy nasi znani intelektualiści wybierają dziś drogę Strepsjadesa, a nie Sokratesa, choć od dwóch i pół tysięcy lat sądzi się na ogół, że ta druga bardziej przystoi intelektualiście. Mówi się o tradycyjnych litewskich wartościach przeciwstawianych wątpliwym wartościom europejskim i globalizacji. Ta ma być przykrywką i eufemistycznym synonimem kapitalistycznego wyzysku, z którego czerpią korzyści mroczne, kosmopolityczne siły. Zwykle nie mówi się głośno, ale daje się jasno do zrozumienia, że chodzi o Żydów (np. George'a Sorosa). Siły te z rozmysłem niszczą narody, a przede wszystkim naród litewski, którego nienawidzą najbardziej.

- Im więcej tolerancji, tym mniej Litwy - mówi filozof Arvydas Juozaitis. Tolerancyjni utoniemy w morzu obcych kultur i ras, a nasze święte bursztynowe wybrzeże zaleją najeźdźcy wszelkiej maści, przed którymi broniliśmy się uparcie, z lepszym lub gorszym skutkiem, w czasach ZSRR.

Filozof Vytautas Radżvilas mówi o globalistycznej indoktrynacji, praniu mózgów i eurokolaboracji. Dla wielu ta ostatnia nie różni się od kolaboracji z Sowietami, ba, jest gorsza, bo teraz naród ginie szybciej.

Filozof Romualdas Ozolas błogosławi grupy ksenofobów, którym nie wystarczy dzielenie kraju na Litwinów i nie-Litwinów - dzielą go dalej na Litwinów dobrych i złych, prawdziwych i kosmopolitów, a nawet genetycznych patriotów i genetycznych zdrajców.

Prawdziwy Litwin to ten, który nie lubi, a najlepiej nienawidzi Rosjan, Polaków, Żydów i Zachodu. Lubi może Palestyńczyków (choć nietrudno sobie wyobrazić, co powiedzieliby o nich nasi patrioci, gdyby ich spotykali na co dzień, jak Czeczenów). Sejm, który stał się pośmiewiskiem Europy, uchwala zakaz używania w paszportach litery "w" i informowania o sprawach płciowych, a samozwańczy obrońcy wolności obrzucają kamieniami gejowskie parady (nigdy, Boże uchowaj, marsze neonazistów). Jeszcze chwila, a pojawią się posłowie, którzy zaczną palić "myślarnie".

Czytałem niezbyt dawno temu - w nielitewskiej gazecie - wywiad z młodą Europejką. Zapytana o różnice między wschodnio- i zachodnioeuropejską sceną polityczną powiedziała: - Widzisz, wy nie macie lewicy. Tych, których wy nazywacie lewicą, my nazywamy prawicą. A tych, których wy nazywacie prawicą, my nazywamy wariatami.

Leonidas Donskis, jeden z naszych nielicznych intelektualistów, którzy nie złamali przysięgi Sokratesa, pyta wprost: Co się z nami stało? Niestety, nic szczególnego. Podobne trendy pojawiły się za Sąjudisu, ale wtedy próbowaliśmy ich nie zauważać pochłonięci wolnościowymi aspiracjami. [Sąjudis - litewski ruch odrodzenia narodowego; 24 lutego 1990 r. wygrał wybory do Rady Najwyższej Litewskiej SRR, dwa tygodnie później Litwa ogłosiła niepodległość].

System radziecki odrzucono głównie, a może tylko dlatego, że zdaniem większości był on śmiertelnym zagrożeniem dla substancji narodowej, dla litewskości jako takiej. Rzeczywistość była mniej prosta. System wymagał odrzucenia z trzech powodów. Po pierwsze, był gospodarczo nieudolny, wtrącił imperium i Litwę w beznadziejną nędzę i zacofanie. Po wtóre, tłamsił wolność słowa, myśli i sumienia, a nagradzał kłamstwo i konformizm. Po trzecie, izolował nas od świata, od nowych idei, od naukowych przełomów (także od konsumenckich rewolucji). Nie był jednak, przynajmniej po Stalinie, poważniejszym zagrożeniem dla narodu jako takiego, czego niezbicie dowodzi to, że przez ponad pół wieku nie wymarł i nie zmarniał naród ani język. Za stalinizmu myślano w kategoriach nie tyle etnicznych, ile klasowych, a potem czysto pragmatycznych: kto nie łamie naszych reguł, przetrwa i będzie mógł robić karierę bez względu na narodowość. Czym innym jest mentalność i moralność - te ukształtujemy, jak nam wygodnie.

Jeśli na czymś Sowietom naprawdę zależało, w tym na ogół byli skuteczni - demoralizowali rządzonych bez względu na język i poczucie tożsamości narodowej. Wpajali im ciasną, prostacką mentalność, m.in. ksenofobię i nienawiść do wszelkich kosmopolitów. Z czego wynika, że umiejętnie zakonserwowali tę litewskość, którą nasi pseudointelektualiści tak ukochali.

W czasach Sąjudisu najłatwiej mobilizowało się masy z pomocą haseł narodowych, ponieważ to nie wymagało głębszej refleksji - większość na te hasła reaguje automatycznie, a zresztą honor narodu to rzecz poważna i walka o ten honor jest rzeczą słuszną.

Tamten zapał był piękny, a ofiary godne najwyższego szacunku, lecz dziś widzimy i drugą stronę nacjonalistycznego medalu. Przez co najmniej półwiecze - dłużej, jeśli uwzględnimy autorytarne rządy Antanasa Smetony - Litwie brakowało normalnej, sokratejskiej kultury umysłowej [Smetona - prezydent Litwy w latach 1919-20 i 1926-40]. Ludzie przywykli myśleć w czysto etnicznych kategoriach, zatracili potrzebę i zdolność uświadomienia sobie, że są inne kategorie, inne, czasem ważniejsze wartości. Zwyciężył prymitywny, bezrefleksyjny nacjonalizm - rzekłbym, strepsjadejski kult demos, pragnienie uwiecznienia własnej izolacji i prowinconalizmu.

Wspiera i umacnia go wielowiekowa tradycja - Litwa była do niedawna agrarną społecznością małorolnych chłopów. Sprzyjają mu też nowe trendy, jak pogłębiające się nierówności, nieuleczalna korupcja, globalny kryzys gospodarczy i niezaspokojone aspiracje konsumpcyjne (właśnie z powodu takich frustracji kiedyś pojawił się nazizm, a także komunizm).

Przykro to powiedzieć, ale nie ma chyba wątpliwości, że niejeden z naszych intelektualistów, którzy poszli drogą Strepsjadesa, nigdy nie był prawdziwym intelektualistą - raczej to karierowicze, którzy nie znaleźli w społeczeństwie miejsca na miarę swych oczekiwań i których frustracja jest wiernym odzwierciedleniem frustracji szerszych kręgów społeczeństwa.

Nie my jedni, jak łatwo zauważyć, mamy kłopoty. W Polsce agresywną ksenofobię, izolacjonizm i obskurancki klerykalizm widać bardziej nawet niż w Litwie (Kościół litewski jest mniej wpływowy, ale i mniej prawicowy). Polska jednak mocniej protestuje przeciwko tym zjawiskom - silna i wpływowa grupa intelektualistów, od Adama Michnika po Andrzeja Wajdę, poddaje je analizie i stawia im opór. Gorzej jest na Węgrzech i Słowacji, gdzie parafaszystowskie tendencje przenikły głęboko do struktur władzy i nie natrafiają na większy sprzeciw. Można też wspomnieć o problemach naszych bałtyckich sąsiadów. Ale ograniczmy się do realiów litewskich.

Dobrze jest i należy kochać ojczyznę, naród, litewską tożsamość. Dodam, że rozkwit narodu i języka ma dla mnie ogromne osobiste znaczenie, bo jestem przede wszystkim litewskim poetą i po prostu chcę mieć litewskich czytelników nie tylko dziś, ale także w przyszłości.

Ale nie zgadzam się, że kochać wolno tylko tę ojczyznę, ten naród i tę tożsamość, które wymyśliło sobie paru naszych filozofów i niefilozofów - kochać i nigdy już się nad tym nie zastanawiać.

Naród jest, wedle tej mentalności, niesłychanie słaby i bezbronny - jeśli nie schronimy go za zasiekami, najlepiej z drutu kolczastego, zaraz sczeźnie. Po wtóre, potrzebny mu wróg.

Popularna jest w Litwie doktryna sympatyzującego z narodowym socjalizmem myśliciela Carla Schmitta, choć niekoniecznie jego nazwisko. Wedle niej koniecznym, scalającym naród i społeczeństwo spoiwem jest wizerunek wroga. Sowieci byli wiernymi uczniami Schmitta, o którym też nie zawsze słyszeli. No a teraz nie możemy uwierzyć, że wolna Litwa przetrwa bez prawdziwego bądź wyimaginowanego wroga. Nie umiemy pojąć, że świat nie musi być tak zły i że globalna polityka niekoniecznie szykuje nam zgubę.

***

Vytautas Radżvilas rozprawia o utracie państwowości, o denacjonalizacji i dekonstrukcji państwa i narodowej świadomości przez Unię Europejską. Co może dziwne, po części się z nim zgadzam. Tak, ma miejsce dekonstrukcja anachronicznego państwa i świadomości narodowej rodem z XIX w. i czasów Smetony, zakonserwowanej pod rządami komunizmu. Potrzebne to było od dawna. Potrzebne są nowe państwo i nowa świadomość narodowa, podobna do niemieckiej, angielskiej czy francuskiej, a nie polskiej radiomaryjnej czy rosyjskiej Dugina i Prochanowa [Aleksander Dugin, Aleksander Prochanow - znani ideologowie rosyjskiego nacjonalizmu].

- Moim adresem nie jest nazwa ulicy i numer domu, tylko Unia Europejska - stwierdza ironicznie Radżvilas, cytując popularną radziecką piosenkę i podstawiając Unię Europejską na miejsce ZSRR. To prawda, moim adresem nie jest jakiś zabity dechami arcylitewski zaścianek, gdzie nienawidzą i boją się wszystkich wokół, tylko Litwa europejska, Litwa światowa. Litewską racją stanu jest włączenie się w globalną sieć komunikacji, a nie separacja - nawiasem mówiąc, włączają się do niej stopniowo nawet nasi tradycyjni wrogowie.

Czymkolwiek jest Unia, jakiekolwiek przechodzi kryzysy - zmienia się i wzrasta i w każdym razie stoi po stronie Sokratesa, a nie Strepsjadesa. Porównywanie jej z ZSRR to oszczercza demagogia - a zresztą każdy Litwin wie, czym różni się Kołyma od Dublina i Londynu.

Żyjemy w czasach, kiedy zmienia się samo pojęcie narodu.

Po pierwsze, w czasach internetu i komunikacji lotniczej słabnie związek narodu z terytorium. Można dziś być Litwinem i uczestniczyć w litewskim życiu publicznym, mieszkając przez większość czasu w innym państwie albo na innym kontynencie. Wymaga to oczywiście mądrej definicji obywatelstwa.

Po drugie, narodowość jest w coraz mniejszym stopniu kwestią pochodzenia, a coraz bardziej domeną wolnego wyboru. Do wielu przemawia rasistowski straszak, kiedy wyobrażają sobie Wietnamczyków albo Afrykanów, którzy chcą być uznani za Litwinów. A należy ich uznawać za takich, jeżeli żyją w Litwie, mają litewskie obywatelstwo, wypełniają obywatelskie obowiązki i znają język litewski - ba, za Litwinów tym bardziej muszą być i będą uznane ich dzieci. Właśnie taka musi być nowoczesna, humanitarna, a więc jedyna możliwa postawa.

Nic w tym, nawiasem mówiąc, nowego. Większość Żydów i Irlandczyków żyje w diasporze, co nie szkodzi w żadnej mierze Izraelowi ani Irlandii. Masy greckich i włoskich emigrantów nie zagroziły istnieniu Włoch ani Grecji. Poza tym nie tylko Ameryka, ale i kraje europejskie przyjmują wielu imigrantów. Bez względu na związane z tym problemy (wyolbrzymiane przez rasistów) nie wygląda, by któryś kraj członkowski Unii zatracał swą etniczną tożsamość. Gdyby nie imigranci, wiele z nich dawno załamałoby się gospodarczo, co spowodowałoby upadek państwa i narodu.

Jest też kompleks, który nazwałbym fetyszyzacją niepodległości. Samowystarczalna, nieograniczona państwowość jawi się niektórym jako wartość absolutna i nadrzędna, nieporównanie ważniejsza od demokracji, zwykłej przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Próbuje się podtrzymywać tę wizję za pomocą uczuciowych, ekstatycznych liturgii. Każde dążenie do jej korekty piętnowane jest jako zdrada stanu zasługująca na najsurowszą karę, z egzekucją włącznie - bo dążenia takie, powiada się, znieważają pamięć wielowiekowych dokonań i cierpień narodu.

Jednak niepodległość nie jest celem samoistnym, ma służyć dobru narodu. Jest najlepszą drogą ku temu dobru, jaką ludzkość dotychczas wymyśliła. Dlatego zawsze, odkąd żyję świadomie, opowiadałem się za niepodległą Litwą. Jednak niepodległość bez ograniczeń nie jest de facto możliwa, a gdyby była, byłaby szkodliwa. To odziedziczony po XIX-wiecznych marzycielach anachroniczny twór myślowy.

Niewykluczone, że w odległej przyszłości niepodległe państwa zastąpi globalna unia, ład światowy o w miarę już czytelnych zarysach, co nie oznacza zaniku różnic etnicznych, języków i tradycji. Dziś także nie ma całkiem niepodległych krajów, prócz może Korei Północnej. Inne, w tym także USA i Rosja, w mniejszym lub większym stopniu ograniczają swoją swobodę działania, mając na uwadze cudze interesy (a jeśli zdarza się inaczej, podlegają słusznej, surowej krytyce). Jeśli ktoś chce zamieszkać w stuprocentowo niepodległej Korei Północnej, proszę bardzo, ale nie proponujmy tego, błagam, Litwinom.

Niedopuszczalną praktyką jest robienie fetysza i boga z państwa, bo narusza to pierwsze przykazanie, a także zdrowy rozsądek. Emocje i ekstatyczne rytuały to niebezpieczne zabawki, posłużyli się nimi hitlerowcy i stalinowcy. Dziś państwa opierają prawo do istnienia nie na heroicznych czynach i cierpieniach ojców, tylko na tym, jak radzą sobie ich gospodarka, prawa, administracja. W tej dziedzinie nie możemy się, niestety, poszczycić znacznymi sukcesami.

***

Mówiłem wielokrotnie o groźnym litewskim trójkącie bermudzkim, jakim jest niezgoda z Rosjanami, Polakami i Żydami albo Rosją, Polską i Izraelem. W epoce Sąjudisu i wczesnej niepodległości wydawało się, że te problemy zaczynają się rozwiązywać. Niestety, jest wprost przeciwnie. Wielu Litwinów na to powie: "Nie tylko my ponosimy winę". Zgoda, ale skłonność do mówienia, a nawet krzyczenia o cudzych winach, acz psychologicznie zrozumiała, pogarsza tylko sytuację. Mamy szansę na poprawienie jej, gdy mówimy o własnych błędach, chociaż to wymaga dojrzałości i wysiłku.

W stosunkach z wileńskimi Polakami pojawiło się tragiczne błędne koło - usztywnianie się jednej strony powoduje tę samą reakcję drugiej. Trwa to, jak się wydaje, od 1939 r. Kiedy Wilno wróciło do Litwy, wielu jego mieszkańców mogło stosunkowo łatwo opowiedzieć się po litewskiej stronie. Niejeden godził się, a nawet chciał, żeby nazywano go Litwinem, chociaż Litwinem innym, takim, który mówi po polsku i zachowuje związki z polską kulturą. Ludzie tacy, jak np. Michał Römer, mieli po prostu bardziej złożoną tożsamość etniczną. Inni, jak wiadomo, nie mieli raczej żadnej. Osobną grupą byli Polacy napływowi, co nie znaczyło, że wolno ich dyskryminować.

Jednak w 1939 r. rozpoczęła się bezwzględna lituanizacja tych terenów, lekceważąca tamtejszą specyfikę i złożone albo mniej złożone formy samoidentyfikacji. Kontynuowano w miarę możności tę politykę pod niemiecką okupacją, co z kolei wzbudziło antylitewskie nastroje i w efekcie rozgniewani miejscowi wybrali polską, a nie litewską tożsamość. Były i inne powody, ale według mnie główną odpowiedzialność ponoszą nasi nierozgarnięci patrioci.

Dziś trudniej chyba niż wtedy wygasić te animozje. Mógłbym tylko doradzić, by nie dolewać oliwy do ognia. Wielu naszych polityków uważa mniejszość polską (i inne) za z definicji nielojalną, nie mówiąc o przywódcach społeczności przez nią tworzonych, którzy często są traktowani jak prawdziwa piąta kolumna. Ale nawet gdybyśmy przyjęli to, moim zdaniem, błędne stanowisko, w interesie państwa nie leży powiększanie piątej kolumny, tylko jej redukowanie. A więc, zamiast odpychania mniejszości, piętnowania ich wrogości i demaskowania rzekomych spisków, zamiast dążenia do asymilacji (eufemistycznie nazywanej integracją) potrzebne są działania wprost przeciwne - zbliżanie ich do siebie różnymi mądrymi metodami, w tym także drogą ustępstw.

Nie widać też postępu w stosunkach litewsko-żydowskich. Nie słabnie gniew na Efraima Zuroffa, wciąż powraca teoria "podwójnego ludobójstwa", słychać ostrzeżenia: "Nie ważcie się zwać nas narodem morderców!" [Zuroff - historyk, szef izraelskiego biura Centrum Szymona Wiesenthala ścigającego zbrodniarzy nazistowskich].

Niewątpliwie Litwini mordercami nie są, ale to, co ostatnio robią, pozwala, niestety, nazwać wielu z nich obrońcami morderców. O Zuroffie można różnie sądzić, ale ma on rację, kiedy przypomina, że Litwini w odróżnieniu np. od Chorwatów nie ukarali ani jednego mordercy Żydów. Choć nigdy nie mówi się tego wyraźnie, istnieje w Litwie niejaka społeczna zgoda, że każdą próbę ukarania należy po cichu sabotować. Nie dojrzeliśmy do zrozumienia, że niedopuszczalne jest usprawiedliwianie bądź wspieranie przestępcy tylko dlatego, że jest Litwinem i zdeklarowanym patriotą, a jego ofiary lub oskarżyciele nie są etnicznymi Litwinami.

Powtarzałem i będę powtarzał, że popełniono w tym zakresie dwa poważne błędy, które prędzej czy później trzeba będzie naprawić. Pierwszy dotyczy Rządu Tymczasowego z 1941 r. Odrodzona Litwa musi jednoznacznie i bez zastrzeżeń skreślić ten epizod z listy swoich pielęgnowanych, chwalebnych tradycji.

Rząd Tymczasowy nie różnił się istotnie od słowackiego reżimu Tiso czy rządów Pavelicia w Chorwacji, którym nie przyzna racji żaden szanujący się historyk. Jego członków nazywa się litewskimi patriotami (subiektywnie nimi byli), ale czy powinniśmy czcić patriotów, którzy wyrządzili swojemu krajowi tyle szkód, że do dziś nie jest w stanie po nich posprzątać? Bardziej zaszkodzili oni wizerunkowi Litwy niż niejeden wróg.

W ramach eksperymentu myślowego z dziedziny "historii alternatywnej" wyobraźmy sobie, że w 1944 r. Litwę wyzwolili zachodni alianci i wrócił Stasys Lozoraitis, nominalnie głowa państwa. Rząd Tymczasowy zostałby wtedy bez wątpienia, choć bez entuzjazmu, postawiony przed sądem, jak Pétain we Francji. Pétain też był patriotą, zdobywał laury dla Francji na polach bitew i bronił, jak umiał, niepodległości kraju, ale za cenę sojuszu z Hitlerem. Niektórzy członkowie Rządu Tymczasowego mogliby zostać uniewinnieni, ale na pewno żaden nie dostałby orderu zasługi i nie zostałby okrzyknięty ojcem narodu. Warto przypomnieć, że po wojnie Lozoraitis, a przez pewien czas i Najwyższy Komitet Wyzwolenia Litwy odżegnywali się dość jednoznacznie od wszelkich związków z tamtym rządem.

Drugim błędem było rozszerzenie pojęcia ludobójstwa zacierające różnicę między Holocaustem i innymi zbrodniami totalitaryzmu (zachęcała do tego, niestety, jeszcze przed odzyskaniem niepodległości litewska emigracja). Muzeum w centrum Wilna powinno nazywać się nie muzeum ludobójstwa, tylko, powiedzmy, muzeum zbrodni komunizmu. Inaczej będziemy mieli do czynienia ze źródłem stałych napięć i konfliktów, wbrew zdrowemu rozsądkowi i litewskiej racji stanu.

Najbardziej skomplikowane są stosunki z Rosją. Z wielu powodów trudno jej ufać. Ale i tutaj nie trzeba przesadzać - warto pamiętać, że sprawy mogą potoczyć się inaczej. Dziesiątki naszych politologów i dziennikarzy demaskuje zawodowo Rosję (a także wileńskich Polaków i "żydowskie roszczenia"). Wedle nich interesy Rosji są nieuchronnie sprzeczne z litewskimi, a Rosjanie nie byli ofiarami stalinizmu, tylko świadomymi jego zwolennikami; nadal mają stalinizm we krwi; zarazem, jak wyjaśniają opinii publicznej ci uczeni i dziennikarze, stalinizm był sto razy gorszy od hitleryzmu. Za wszystkim, co robi Rosja, kryją się wedle nich złowrogie zamiary. Każdy wróg Rosji - także nieodpowiedzialny, nieudolny i niezbyt cywilizowany - staje się automatycznie przyjacielem Litwy. Każdy jej sukces to tragedia, każda porażka to skarb. Rozkwit Rosji, jej ekonomiczno-kulturalne odrodzenie byłoby najgorszym, co może przydarzyć się jej sąsiadom i światu. Nie rozumie tego naiwny lub chciwy Zachód, który niemal skumał się z Rosją, skazując nas na niezupełnie zrozumiały, ale na pewno potworny los.

Przypomina mi to dowcip, który widziałem niedawno w polskim piśmie. Dwaj chłopi siedzą na dachu domu, wokół powódź. Jeden mówi: - Jezu, co ten Putin jeszcze wymyśli?

Widzę inną przyszłość. Skłaniam się do opinii Zbigniewa Brzezińskiego, że do ostatecznej destalinizacji zmuszą Rosję - już zmuszają - czynniki ekonomiczno-demograficzne, choć na tej drodze natrafiła i natrafi na ostre zakręty. Można chyba oczekiwać, że Rosja w końcu znajdzie rozwiązanie podobne do tego, jakie obrała kiedyś Turcja Kemala Atatürka.

Turcy nie śnią już o imperium i nie są dla nikogo śmiertelnym zagrożeniem - ani dla Bułgarów, Serbów i Greków, ani nawet dla Ormian. Turcja jest członkiem NATO, podobnie jak Grecja, z którą nie tak dawno toczyła wojnę i z którą nadal toczy spór terytorialny (jak Rosja z Gruzją). Rosja, podobna do Turcji Atatürka, odpowiadałaby naszym interesom, choć może nie interesom naszych wiecznie złaknionych konfrontacji polityków, którzy nie znają żadnej innej drogi. Litewska racja stanu nie leży w tym, by notoryczny brak zaufania i wciąż ponawiane żądania przeszkadzały Rosji w takiej ewolucji. Zresztą wygląda na to, że ciągłe porachunki z Rosją i demonstrowanie starych ran zaczyna nudzić i złościć wielu w litewskim społeczeństwie.

***

Wróćmy do Arystofanesa. Co robić w obecnej nie najszczęśliwszej sytuacji? Mówmy, co myślimy, i brońmy tego nawet wbrew większości narodu i narodowych intelektualistów. Potrzebujemy małych, lecz upartych i kierujących się zdrowym rozsądkiem grupek - naszych małych "myślarni".

W odpowiedzi możemy usłyszeć: "Żądacie tolerancji, a sami jesteście nietolerancyjni wobec nas, prawdziwych litewskich patriotów". Jest inaczej - po prostu zabraniamy zabraniania, zabraniamy przymusu, chcemy demokratycznej normalności. Możecie nie zgadzać się z gejami, nawet ich nie lubić, ale nie można ich obrażać ani obrzucać kamieniami.

Możecie agitować przeciw imigracji, ale nie wolno znieważać, bić ani brutalnie deportować imigrantów. Możecie realizować własną politykę, ale nie wolno nazywać jej przeciwników zdrajcami i odmawiać im miejsca na litewskiej ziemi. Wolno wam zabierać głos - ale nie będziemy kryć, że wasze opinie uważamy za błędne i anachroniczne. A jeżeli spróbujecie wprowadzać parafaszystowski, neototalitarny ład, będziecie mieć do czynienia nie tylko z niezadowoloną Brukselą, ale także ze społecznym oporem i obywatelskim nieposłuszeństwem.

Jestem więc optymistą. Po odzyskaniu niepodległości i transformacji gospodarczo-politycznej czas na transformację ducha. Ale do niej trzeba zachęcać i nie godzić się na próby utrwalenia po wieczne czasy przedpotopowego myślenia.

Przeł. Sergiusz Kowalski

Tomas Venclova - ur. w 1937 r., litewski poeta, eseista, tłumacz. W czasach ZSRR dysydent i obrońca praw człowieka, od końca lat 70. na emigracji w USA. Pracuje w katedrze literatur wschodniosłowiańskich na Uniwersytecie Yale. Po polsku ukazały się m.in. jego poezje „Rozmowa w zimie”, wymiana listów z Czesławem Miłoszem „Dialog o Wilnie”, „Opisać Wilno”, eseje i szkice „Kształty nadziei”, biografia „Aleksander Wat: obrazoburca”, „Niezniszczalny rytm: eseje o literaturze”, „Z dzienników podróży”.