Gruzja-druzja? (2)


W Gruzji zawsze jest czas na rozmowę, fot. E. Rzeszodko
„Gruzja! Twoje pierwsze skojarzenie?” - pytam znajomych. W odpowiedzi słyszę: Wino, wojna, Stalin, gościnność… Wędrując po Gruzji, z tych czterech skojarzeń w pełni mogę potwierdzić to ostatnie - gościnność. Pewnie coś w tym jest, że im biedniejszy kraj, tym bardziej gościnny. Najmocniej porusza szczerość i autentyczność samych Gruzinów. Jak śpiewał Bułat Okudżawa, syn Gruzina i Ormianki, "Cóż, czym chata bogata! Darujcie, że progi za niskie/ Mówcie wprost, czy się godzi/ Siąść przy mnie, ucztować i pić".
Nadziwić się nie mogę, że będąc zaledwie "znajomą znajomych", zostaję przyjęta przez Gruzina Awto z taką gościnnością. "Dlaczego tak późno dzwonisz, jesteś w Tbilisi już dwa dni, przecież ja bym Cię powitał na lotnisku!" - złości się Awto. Mam wrażenie, że rzuca wszystko i już jest, czeka w umówionym miejscu. Jedziemy na wycieczkę po Tbilisi, bo "pewnie jeszcze wszystkiego nie widziałaś". "Miałem iść do pracy, ale z kolegą się zamieniłem" - mówi Awto. I już wyciąga zdjęcie swojego syna, "Irakli - mój syn, tańczy w zespole, i Kartuli, i Aczaruli zatańczy, jestem z niego taki dumny - zamyśla się - przystojny, prawda?". Nawet nie patrząc na zdjęcie, nie byłabym w stanie zaprzeczyć.

Każde gruzińskie spotkanie ma swój finał w postaci supry, czyli uczty. I tym razem nie jest inaczej. Wieczór prowadzi Tamada, to on wygłasza toasty. To również on proponuje wypicie Wachtanguri, czyli znanego u nas bruderszaftu. Pijemy go z chansi, czyli specjalnych rogów, które zmuszają nas do wypicia toastu do dna. W toastach Gruzini wyrażają swoje życzenia związane z pomyślnością i dobrobytem Gruzji, a także pochwały, czasem dalekie od prawdy, na cześć przybyłych gości. Toasty wznosi się wyłącznie winem, wódką i koniakiem, zaś nigdy piwem. Jeden moich ulubionych toastów kończy się puentą: "Wypijmy za drzewo, z którego powstanie nasza trumna - oby rosło jeszcze dłuuugo!". Anegdoty, bo tak właściwie powinno się nazywać gruzińskie toasty, są głęboko zakorzenione w kaukaskiej tradycji, powiązane z niełatwą historią tamtejszych narodów.


Pomnik Tamady w Tbilisi

Narodów jak gruziński, zmuszonych przez historię do ciągłej walki o wolność i niezależność. Wydarzenia sprzed dwóch lat - wojna na granicy gruzińsko-rosyjskiej - pokazały, że kaukaski kocioł wciąż wrze.

Lądując w Gruzji, czuję miłe zaskoczenie. Lotnisko w Tbilisi jest nowoczesne, czyste i bezpieczne. Sytuacja zmienia się dość szybko, gdy docieram marszrutką do pobliskiej stacji metra. Idąc ciemnym korytarzem w stronę stacji, myślę "Trzeba mieć się na baczności. Zaraz mnie ktoś napadnie". Błąd. Ani w metrze, ani na tzw. gruzińskiej drodze wojennej, ani w opuszczonym skalnym mieście Wardzi, ani w busie z samymi mężczyznami podczas awarii w szczerym polu, ani w nocnym pociągu Batumi-Tbilisi, ani… nigdzie, słowem, albo ja jestem w czepku urodzona, albo rzeczywiście to bezpieczny kraj.

Największe zagrożenie czułam, przechodząc przez bramki w metrze w Tbilisi. Wrzucam żeton, bramka połyka żeton, przechodzę trochę niepewnie, bo nie wiem, czy to "już". Moment zawahania omal nie kosztował mnie pręta wbitego w sam środek kolana, bramka potrafi się automatycznie zatrzasnąć przy "podejrzanych ruchach". Trzeba przechodzić płynnym, zdecydowanym ruchem. Metro, jak i cała komunikacja w Gruzji jest wyzwaniem dla wszystkich nieznających alfabetu gruzińskiego, napisy w języku łacińskim są wyjątkową rzadkością. Pomocni okazują się tubylcy, którzy zawsze pomogą, doprowadzą, dowiozą tam, gdzie trzeba.


Plaża w Batumi

Do Batumi dojeżdżam marszrutką, pytam pana na siedzeniu obok o skrzyżowanie Gribojedowa i Gorkiego. Mówi, że muszę się przesiąść. Nie tylko mówi, ale i wysiada razem ze mną, płaci za mój przejazd, zatrzymuje właściwą marszrutkę, mówi kierowcy, gdzie ma mnie dowieść i dopiero się żegna. Podobnie gdy po spacerze prawie 4-kilometrową ścieżką po ogrodzie botanicznym, wychodzę tzw. drugim wyjściem. Pani na bramce mówi, że "zaraz za rogiem są marszrutki do Batumi". Mijam róg i kolejny, i kolejny, i szkoda mi wracać… i dobrze, bo mam okazję przekonać się, że niewiele zostało ze słynnych z piosenki Filipinek herbacianych pól Batumi. Po kilku kilometrach docieram do drogi. Zatrzymuję samochód, w środku policjant, dowozi mnie do centrum. "Ile płacę?" - pytam. "50 tetri (100 tetri to 1 lari, 0,63 lari to 1 złoty), ale jak nie masz, to nie szkodzi" - mówi kierowca. Żegna mnie: "Privet Polsza!". Bezcenne.


Aleja Rustawelego, Tbilisi

Są jednak w Gruzji rzeczy, które mają ściśle określoną cenę. Tak jest w Gori, rodzinnym mieście Stalina. Zwiedzam Muzeum Stalina, otwarte w 1937 roku, jeszcze za życia Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwilego. Pierwsze zaskoczenie, za wstęp muszę zapłacić, pomimo rosyjskiej legitymacji, aż 15 lari, co na warunki gruzińskie jest ceną oszałamiającą, by zwiedzić opancerzony wagon pociągu, którym podróżował Stalin, m.in. na konferencję w Jałcie i w Teheranie - kolejna opłata, na koniec przewodnik, początkowo wliczony w cenę, okazuje się również mieć swoją wartość. Ale warto zwiedzić Muzeum, bo to swoista podroż w czasie, czas zatrzymał się tutaj w czasach świetności ZSRR. Przed budynkiem muzeum zaglądam do małego domku szewca Wissariona Dżugaszwilego - ojca Stalina. Przewodnik pozwala wejść do środka i ujrzeć, w jakiej biedzie wychowywany był przyszły wódz ZSRR. "Spójrzcie, urodzony w takiej biedzie, stał się takim wielkim człowiekiem, status materialny nie jest aż tak ważny, każdy z Was może wiele osiągnąć" - poucza nas przewodnik.


Polski akcent w Muzeum Stalina w Gori

Muzeum doczekało się nawet swojej strony internetowej. Ostatnio Gori stało się znane za sprawą pomnika Stalina usuniętego nocą sprzed budynku ratusza w centrum miasta. Obecnie trwają przygotowania do umieszczenia pomnika przed budyniem Muzeum Stalina, porządkowany jest trawnik, buduje się fontanna i cokół, na którym ma stanąć najsłynniejszy mieszkaniec Gori.


Projekt pomnika Stalina przed Muzeum Stalina w Gori

Jednak Gori jest wyjątkiem, pomimo że w innych miastach Gruzji można spotkać ślady Stalina, są one nieliczne, a większość mieszkańców jeśli nie z niechęcią, to przynajmniej obojętnie komentuje samą postać wodza. Ja wolę kojarzyć Gruzję z inną postacią. Dobrze znanym bardem Bułatem Okudżawą. Dzięki rodzicom już jako dziecko usłyszałam przepiękną i mądrą Pieśń gruzińską.

O Gruzji i Kaukazie można opowiadać bez końca. Najlepiej tam po prostu pojechać i samemu się przekonać, jak magiczny jest to zakątek i jak prawdziwa jest legenda o powstaniu Gruzji... "U początków dziejów świata Bóg zebrał w jednym miejscu wszystkie narody. Rozpoczął dzielenie ziemi, tak by każdy naród otrzymał swój skrawek. Powstał wielki harmider i ścisk, bo każdy naród chciał otrzymać jak najbardziej urodzajny zakątek. Jako że w naturze Gruzinów nie leży awanturnictwo, ostra rywalizacja i rozpychanie się łokciami przez tłum, postanowili oni usiąść w cieniu drzewa, wznosić winem toasty, radośnie śpiewać, tańczyć i oddać się ucztowaniu... zamiast sterczeć w długiej kolejce. Tak jednak czas mijał, a Gruzini zapomnieli o podziale Ziemi. Nagle ucichł cały wcześniejszy zgiełk i zniknęła ogromna kolejka. Wszystkie narody otrzymały swoją część planety. Wtedy Bóg usłyszał odgłosy wesołych pieśni i słowa kwiecistych toastów dobiegające spod drzewa, gdzie bawili się Gruzini. Stwórcy zrobiło się żal tych pogodnych, uśmiechniętych ludzi, gdyż rozdał już wszystkie ziemie, a dla nich nie pozostało już nic.


Okolice skalnego miasta Upliscyche

Przywołał do siebie Gruzinów i powiedział: "Kiedy inni tłoczyli się i sprzeczali między sobą, wy staliście z boku. Kiedy inne narody łokciami walczyły o dogodne miejsce w kolejce, wy zachowaliście pogodny nastrój i oddawaliście się ucztowaniu. Wprawdzie podzieliłem już całą planetę między inne narody, ale pozostał mi jeszcze najpiękniejszy zakątek - kipiący zielenią, pełen żyznych pól i malowniczych gór, w których żyje mnóstwo łownej zwierzyny. Jest to istny Raj na Ziemi, dlatego postanowiłem zatrzymać go dla siebie, abym miał gdzie odpoczywać. Nie chcę, aby wasze radosne twarze zalały się łzami sierot, które wiecznie błąkają się po Świecie w poszukiwaniu miejsca do życia. Postanowiłem więc, że ten rajski zakątek stanie się waszym domem. Żyjcie w nim tak szczęśliwie i wesoło, jak to pokazaliście teraz! Odtąd ziemia ta będzie nazywana: Sakartwelo, czyli Ziemia Gruzinów".

Fotografie: E. Rzeszodko