Internauta, czyli święta krowa


Najpierw o mediach. Media to prasa, radio, telewizja i internet. To ostatnie medium ma największy potencjał i już teraz wypiera pozostałe media. Tylko że o ile te trzy pierwsze mają regulacje, przepisy itd. o tyle internet jest praktycznie ich pozbawiony. Jeśli napiszę jakiś tekst dla np. gazety, a w nim nakłamię, nazmyślam i nawymyślam, to mogę być pociągnięty do odpowiedzialności. Gazeta może mieć sprawę w sądzie i ją przegra. Mnie wywalą z roboty na zbitą twarz. Wystarczy jednak, że ten sam tekst wstawię do internetu jako internauta, na swoim blogu, i już. Wszyscy mogą mi praktycznie skoczyć. Bo teraz to ja jestem INTERNAUTA – święta krowa czyli.
Nie wiem, skąd się wzięło to dziwne traktowanie internatów. Kiedy pracuję w gazecie, to nazywam się tak czy tak, jestem redaktorem, ale też (przede wszystkim nawet) człowiekiem. To oznacza, że ponoszę konsekwencje za swoje słowa i czyny. Mogę ponieść karę, ale jestem też i chroniony przez prawo. Kiedy siadam przed komputerem – człowiekiem być przestaję. Jestem - internautą i nie ponoszę odpowiedzialności. Nie jestem też chroniony. Czyli wolna amerykanka i prawo dżungli. Silniejszy w tym świecie wygrywa, a słabszy zostaje pożarty. To może internauta to to samo co zwierzę? Wiem, wiem. To, co piszę, to „zamach na wolność słowa". I tym podobne. Nie!

Jestem za wolnością słowa. Tylko może nieco inaczej ją rozumiem niż większość. Dla mnie wolność słowa to co innego niż wolność chamstwa. Wolność oszczerstwa. Wolność lżenia. Wolność opluwania. A jak sobie tak obserwuję internet, to ci, którzy uprawiają te inne „wolności”, właśnie uparcie starają się wmówić wszystkim, że to jest wolność słowa. I niestety wielu to „kupuje”. Jeśli w telewizji nawet lokalnej o małej oglądalności, ktoś nazwie Kowalskiego gwałcicielem, to będzie afera. Oczywiście, jeśli będzie to nieprawda. Kiedy jednak to samo oskarżenie znajdzie się na blogu w internecie – nawet jeśli przeczytają to setki tysięcy, a może miliony ludzi – nic nie będzie. Będzie „wolność słowa”.

Kolejnym argumentem przeciwko ograniczeniom w internecie jest to, że przecież siedząc we własnym domu przed własnym komputerem, mogę robić, co chcę. Wszystko sobie kupiłem, włącznie z dostępem do internetu, więc wara wam od tego. I to mówią te same osoby które kupując drogi bilet lotniczy, poddają się drobiazgowej kontroli przed lotem. Kupując samochód, lecą go rejestrować, ubezpieczać i tak dalej. Wszędzie podając wiele swoich danych osobowych łącznie z adresem. No tak, ale tam to chodzi o bezpieczeństwo, w tym i moje. A w internecie to nie? Wielu uważa, że internet nie stwarza zagrożenia ani dla korzystających czynnie – piszących ani biernie – czytających. Nie zgadzam się. Jest wiele, coraz więcej, przykładów jak internetem można zabić. W dobie, kiedy już prawie każdy ma telefon z aparatem foto i kamerą wideo, jest to całkiem proste. Ot, nagrywamy filmik czy robimy zdjęcia, jak nasza koleżanka na koloniach wieczorkiem zabawia się z kolegą z klasy. A potem: Oczywiście! Wrzucamy to do internetu. A jak ktoś będzie zadawał niewygodne pytania, to się powie, że „chcieliśmy pokazać światu prawdę”. Zdarza się, że główni „aktorzy” takich filmów popełniają samobójstwo. Nie wiem, czy rodzice tych „aktorów” są wdzięczni „reżyserowi” za pokazanie tej „prawdy”. Przypuszczam, że wątpię. To jest przykład drastyczny, ale pokazujący, że wobec internetu człowiek nie jest prawem chroniony. Ma prawo do obrony swego dobrego imienia i innych dóbr osobistych. Zagwarantowany konstytucyjnie i przed każdym. Chyba trzeba zmienić ten zapis prawny, bo nie przed każdym. Przed internautami - nie.

Od kilku miesięcy interesuję się tym tematem. Odbyłem wiele rozmów, np. z policjantami. To, co opowiadają, jest bardzo ciekawe. Kolejny drastyczny przykład – dziecięca pornografia. Tutaj akurat działania prawne są dość energicznie podejmowane i czasem nawet przynoszą skutki. Ci, którzy robią te świństwa i zamieszczają je w internecie, są czasem karani. Nawet ci, którzy je tylko ściągają na tzw. „twardy dysk”, też ukarani mogą zostać. Najbardziej bezkarna jest najliczniejsza grupa biorąca udział w tym procederze. Grupa, bez której byłby on bezsensowny. To internauci, którzy „tylko” oglądają. Dowiedziałem się podczas rozmów, że dziecięcą pornografię wcale nie tak łatwo odszukać. Trzeba wiedzieć, na jakiej stronie, jaką zupełnie niewinną ikonkę (np. z kwiatkiem) nacisnąć. Zatem oni wiedzą, że oglądając, biorą udział w procederze ściganym przez prawo. Niczym zatem nie różnią się od pasera, który wie, że kupuje coś kradzionego. Paser idzie do więzienia. Internauta idzie …na kawę do kuchni.

Jest też w obronie „wolności internetu” argument polityczny. Ten mnie najbardziej rozbawia. Chodzi o to, że kiedy państwo zacznie ingerować w internet, to państwa totalitarne będą miały argument dla swoich działań. Was to nie rozśmiesza? Teraz państwa demokratyczne praktycznie nie ingerują w internet, a totalitarne i tak dostęp do niego ograniczają. Bo one nie potrzebują żadnych „argumentów”. Mają jeden, który im w zupełności wystarcza – są państwami totalitarnymi. No tak – powie ktoś – tylko czy powinniśmy się stawać takimi państwami? Nie. Nie powinniśmy. Tylko że wszystko zależy od kontekstu, celu i podejmowanych działań. Czy mormon mający pięć żon jest muzułmaninem, który ma tych żon także pięć? To by było na tyle.
Pozdrawiam – święte krowy. Internauta (święta krowa) Tomasz.

Tomasz Samsel
Data: 
27.03.2010 - 06:00

Komentarze

#1 Koledzy ostrożnie z tym

Koledzy ostrożnie z tym tomaszem, bo śmierdzi!

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.