Koniec lata nad Wersoką


Szkoła Podstawowa w Wersoce, fot. M. Wołłejko
Zleciały wakacje nim się człowiek obejrzał. Ostatnie tygodnie sierpnia spędziłem, jak niemal co roku, na Wileńszczyźnie. Zaszyłem się głęboko, z dala od zgiełku i tłumów, w lasach gminy Koleśniki. Pogoda nie dopisała, za to po kilku dniach solidnych deszczy pojawiły się grzyby. I to jakie. Podgrzybki, czerwonogłowce i najlepsze z najlepszych - prawdziwi arystokraci - prawdziwki. Odpoczywając, bez internetu, a nawet czasem zasięgu telefonii komórkowej, obserwowałem monotonne życie wileńskiej wsi i rozmawiałem z mieszkańcami. Wyniosłem z tego obraz wsi wileńskiej, którą widzę niczym wielobarwną mozaikę kamieni i kamyczków. Frapującą i uderzającą przeplatającymi się kolorami radości i smutku i na swój sposób zachwycającą.
Rozłożona między lasem, a rzeką wieś, w której byczyłem się przez prawie dwa tygodnie, należy do zamożnych. Obok zadbanych domów są sady i pasieki. Ziemia nie leży odłogiem. Gdy przyjechałem, właściwie było już po żniwach, na polach pozostała samotna gryka. Ile trzeba mieć energii, uporu, by uprawiać te pełne kamieni, niewdzięczne piachy wileńskie - myślę - ale przecież to ojcowizna. To ziemia, którą ludzie odzyskali po latach przymusowej kołchozacji. Przecież latami czekali aż wróci do nich. No i, choć jak wiemy, nie wszyscy Polacy na Wileńszczyźnie, doczekali się. I choć ciężko wyżyć na kilku hektarach, bo to zima długa, a przez to krótki okres wegetacji, jakość gleby marna, to jednak trzymają tę ziemię i radzą sobie. Byłoby pewnie łatwiej, gdyby państwo dbało bardziej o rolników - choćby tak jak w Polsce. Władze litewskie najwyraźniej przespały jednak okres negocjacji przed wstąpieniem do Unii Europejskiej, przynajmniej w zakresie dopłat rolniczych. Stąd, dzisiaj, rolnik na Litwie otrzymuje kilkakrotnie mniejsze dopłaty niż gospodarz w Polsce. Trudno więc konkurować i dziwić się, że sklepy na Litwie pełne są towarów spożywczych z Polski.

Gospodarze jednak rąk nie załamują. Większość z polskich rolników, jakich poznałem na Wileńszczyźnie, to ludzie pełni energii i przedsiębiorczy. Niejeden dorabia. Ludzie imają się różnych dodatkowych interesów i prac. Ktoś najmie się do jakiś prac stolarskich czy budowlanych, inny „sprowadzi z Niemiec maszynę”, wyremontuje i sprzeda z zyskiem, a jeszcze inny zainwestuje w agroturystykę. Tak właśnie przed kilku laty postąpiła moja „chaziajka”. Zawsze uśmiechnięta, pełna wigoru, tryskająca energią i pomysłami pani Krystyna (jeśli czyta ten artykuł, to serdecznie pozdrawiam) zupełnie świadomie postawiła wraz z mężem na turystykę. Dziś ma dwa domy nad jedną z najpiękniejszych rzek na Wileńszczyźnie, Wersoką, które wynajmuje turystom. Odwaga i nakłady opłaciły się. Z tego co mi wiadomo, w sezonie, pani Krystyna na brak turystów nie narzeka. Przyjeżdżają zarówno goście z Litwy, którzy np. nie chcą wydawać bajońskich sum za kwaterę w Połądze lub ich zwyczajnie na to nie stać, jak i z Polski.

Agroturystyka, dla tych którzy zdecydowaliby się na taką formę zarobku, zapewne nie stanie się głównym źródłem utrzymania, jednak może być istotnym zastrzykiem pieniędzy dla rolniczych budżetów. Ktoś powie, że wymaga ona nakładów. Oczywiście, jednak, co zresztą jest praktykowane w Polsce, można starać się o wsparcie z funduszy unijnych. Wymaga to nieco zachodu i starcia się z biurokracją ale moim zdaniem warto. Pesymista powie być może, że rejon solecznicki nie posiada takich walorów krajobrazowych jak pełne jezior okolice Wilna i Trok. Odpowiem, że posiada inne. Fantastyczne lasy Puszczy Rudnickiej, przepiękne dzikie rzeki jak Solcza czy Wersoka oraz wsie zamieszkałe niemal wyłącznie przez Polaków. To ostatnie może być ważnym atutem. Myślę przede wszystkim o rodakach z Polski, którzy wybiorą np. południowe obszary Wileńszczyzny z uwagi na to, że nie będą mieli żadnych problemów językowych w komunikacji z gospodarzami. Takie właśnie osoby przyjeżdżają do pani Krystyny. Sam spotkałem przemiłe małżeństwo z Polski, które upodobało sobie dom nad Wersoką, dokąd przyjeżdżają już od lat. Odpoczywają w sielskiej atmosferze z dala od zgiełku miasta i nikt ich nie zmusza - co ostatnio częste u „barci Litwinów” np. w Wilnie - do używania języka angielskiego. Swoją drogą ta litewska maniera jest zabawna, zważywszy na to, że jak zauważyłem, pewna, niemała, grupa Litwinów (nawet młodych), wcale nie mówi dobrze po angielsku. Całe szczęście, że przynajmniej pani prezydent włada biegle angielszczyzną i, to jak się ostatnio można było od niej samej dowiedzieć, lepiej niż politycy z Łotwy i Estonii.

Jak nadmieniłem, sporo rozmawiałem z miejscowymi mieszkańcami. Dominującą troską jest drożyzna i obawa czy nie będzie gorzej po przyjęciu euro. Młodzież rozprawia o emigracji zarobkowej. Właściwie to zauważyłem, choć może przesadzam, że pokolenie 20-30 latków dzieli się na następujące kategorie osób. Tych, którzy za chlebem już wyjechali, którzy do wyjazdu się właśnie zbierają oraz tych, którzy o emigracji myślą. Dotychczas myślałem, że problem emigracji dotyczy głównie młodych ludzi z małych miasteczek, teraz obserwuję ze zgrozą, że dotyka on też mieszkańców wsi. To smutne obserwować potomków dawnej, dumnej szlachty zaściankowej z okolic Ejszyszek czy Koleśnik, którzy zmuszeni są opuszczać rodzinne strony i tułać się po świecie za chlebem. Czy wrócą? Oby, obecnie na wsi rodzi się coraz mniej dzieci. Zapewne jednym z głównych powodów jest właśnie emigracja dorosłej młodzieży. Ze smutkiem dowiedziałem się, że w polskiej szkole, mieszczącej się w pięknie odnowionym dworze rektora Uniwersytetu Stefana Batorego, Witolda Staniewicza w Wersoce, do pierwszej klasy zgłosiło się tylko jedno dziecko. Jeśli nic się nie zmieni, szkole za kilka lat grozi zamknięcie.

Temat szkół, to jedna ze spraw, która budzi ogromne emocje. Przynajmniej wśród tej grupy Wilniuków, którzy należą, pisząc przewrotnie, do grona anachronicznych Polaków, nie rozumiejących ducha czasów i współczesnej polityki państwa litewskiego. A więc tych, którzy uparcie wysyłają dzieci do szkół polskich. Lipcowe obrady parlamentu podczas, których „wybrańcy narodu” procedowali ustawę o mniejszościach narodowych, wzbudziły poważny niepokój o to, czy w ogóle szkoły z polskim językiem wykładowym pozostaną. Nie jest wykluczone, że zostaną one ustawowo zlikwidowane. Niepewność i strach są naprawdę wyczuwalne i dotarły też na wioski.

Ledwie wróciwszy do domu, a już zatęskniłem za piękną wsią wileńską. Za tymi ludźmi, lasami, kąpielą w gorącej bani i w zimnej Wersoce. Na pewno za jakiś czas wrócę, może do tego czasu wszyscy młodzi nie wyjadą, a rodzice najmłodszych będą spokojni, że ich pociechy będą mogły pobierać naukę w języku polskim. Bardzo bym tego chciał.

 

Komentarze

#1 Z wielkim zainteresowanie

Z wielkim zainteresowanie przeczytałem ten artykuł o okolicach, z którymi jestem związany uczuciowo. Tam się urodziłem. Byliśmy tam w tym roku (16 lipca) z rodziną i kuzynami. Kąpaliśmy się w zalewie na rzece Wersoka. Obejrzeliśmy "naszą" szkołę po remoncie. Rzeczywiście wygląda teraz pięknie z zewnątrz. W środku nie widzieliśmy. Odwiedziliśmy Koleśniki - kościół i cmentarz, na którym jest pochowana moja Mama. Wrażenia przyjemne, zwłaszcza że pogoda była bardzo dobra. Stefan

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.