Madame Curie miała ważne romanse


Maria Skłodowska-Curie, fot. wyborcza.pl
"Gazeta Wyborcza", 6.02.2011
Święta żona, święta matka, a Einstein powiedział, że tyle erotyzmu nie widział w oczach żadnej innej kobiety. Rozmowa z Martą Mészáros, węgierską reżyserką
O projekcie filmu o Marii Skłodowskiej-Curie rozmawialiśmy już kilka lat temu. Miała ją grać Isabelle Huppert. Teraz zbliża się realizacja - z Krystyną Jandą w głównej roli. 

- Huppert bardzo chciała grać Skłodowską. Były też rozmowy z Charlotte Rampling. Ale ja wolę Jandę. To musi być Polka. Dla świata wciąż nie jest to oczywiste. Nie zapomnę, jak francuska dziennikarka zdumiała się, kiedy jej powiedziałam, że "madame Curie" była Polką.

To miał być film o tym, jak Skłodowska-Curie, dwukrotna noblistka, już wtedy chora z powodu napromieniowania izotopami, jedzie ostatni raz do Polski i spotyka swoją pierwszą miłość, Kazimierza Żórawskiego. Kiedyś jego rodzice nie zgodzili się na ślub z ubogą guwernantką. Ten pomysł pachniał melodramatem, nostalgią za niespełnioną miłością.

- Żadna nostalgia. To była miłość spełniona, mocna, seksualna, tylko nie mogło dojść do ślubu. Późniejsze związki Skłodowskiej - z Piotrem Curie, a po jego śmierci z fizykiem Paulem Langevin, co opinia francuska uznała za skandal - to też były prawdziwe miłości. Ale tamta, z Kazimierzem, była pierwsza, wiązała się z marzeniem, żeby coś zdziałać w życiu. I wydała owoce.

Oboje zaszli daleko.

- Maria przez całe życie nosiła w sobie obrazę z powodu tamtego zerwania. Ale to, co nas poniża, czasem dodaje sił. Z nią też tak było. Pokazała światu, kim jest. Dla niego to rozstanie również musiało być motorem rozwoju, bo nie ożenił się z kobietą, którą chciała matka, tylko z inną, pianistką. Został wybitnym matematykiem. A Maria - wiadomo. Wyjechała, żeby zdawać na Sorbonę, jako pierwsza w historii kobieta studentka fizyki i chemii. Wtedy jeszcze nie myślała, że zostanie we Francji na zawsze. Poznała Piotra Curie, kolegę naukowca, i długo wahała się, czy ma za niego wyjść, bo to odcinałoby jej powrót do ojczyzny. A ona bardzo cierpiała, że musi zostawić kraj. Stale tu, choćby na krótko, przyjeżdżała. Ale wzięła ślub z Piotrem, pracowała z nim naukowo i została we Francji.

Robi więc pani film nie o żalu za utraconym, tylko o tym, że odrzucenie hartuje, wzmaga ambicję?

- Jest jeszcze inny ciekawy motyw - związany z promieniotwórczością. W jej Instytucie Radowym umierają ludzie, którzy pracowali z gołymi rękami przy materiałach promieniotwórczych, nie wiedząc, że to jest szkodliwe.

Maria ma białaczkę. Jej córka Irena również na to umrze. Ale ona nie chce tego uznać. Dopiero Kazimierz radzi jej (podobnie jak Einstein), żeby ogłosiła przed światem szkodliwość tej pracy. I ona w końcu to robi, zmienia zasady pracy w instytucie. Sama już wie, że umiera, ale ciągle jest mocna. Czy to nie fascynujące pokazać taką genialną kobietę, która wyrwała naturze tajemnicę, odkryła coś, co zmieniło świat, energię atomową?

Zawsze robiłam filmy o mocnych kobietach. Przecież ona miała tragiczne życie. Nie lubiła Francji i Francuzi jej nie lubili, zwłaszcza gdy dostała drugiego Nobla w 1911. Skandal wokół niej porównywany jest ze sprawą Dreyfusa. Kiedy miała romans z żonatym Paulem Langevin, mówiono we Francji: Żydówka, ateistka, niemoralna.

Zawsze w moich filmach są kobiety, które szukają samych siebie i prawdy. To może być prawda o dziecku, prawda o rewolucji, prawda naukowa. U geniusza, jakim była Maria, te wszystkie cechy są wzmocnione. I do tego potrzebna mi jest Krystyna Janda, z jej energią, jej dążeniem do prawdy. Powinna grać Marię, bo ma mądre oczy - Skłodowska takie miała. Na zdjęciu są bardzo podobne. Musisz w tę rolę włożyć serce - powiedziałam. Ale ona inaczej grać chyba nie umie. Jest pełna pozytywnej energii. Wie, co to samotność, żyje z tym, ale nie płacze. Te tęsknoty, tragedie nosi w sobie. Bardzo ją polubiłam. Powiedziała mi, że się cieszy, że rozmawiamy o sztuce tak po ludzku, wesoło, bez zadęcia.

Znałyście się wcześniej?

- I tak, i nie. Miała kiedyś grać w moim filmie razem z Nowickim, ale nie doszło ani do grania, ani do przyjaźni. Janek nie dopuścił, on boi się takich kobiet. Ale teraz jestem już wolna.

Scenariusz napisała Pani z Maciejem Karpińskim. Materiałów o Skłodowskiej-Curie musi być mnóstwo.

- Tak, i po francusku, i po polsku. Był pan kiedyś w jej muzeum w Warszawie, na Starówce, gdzie Skłodowska mieszkała w dzieciństwie?

Nie, nigdy.

- Wiem. O niej istnieje taka nudna, romantyczna legenda. W amerykańskim filmie "Madame Curie" Mervyna LeRoya z lat 40. Greer Garson gra kobietę pełną poświęcenia dla męża, prawie świętą. Córka Ewa w swojej biografii tak ją przedstawiła: jako świętą matkę. A to kompletna nieprawda. Ona miała romanse, które były dla niej ważne. Einstein powiedział, że tyle erotyzmu nie widział nigdy w oczach kobiety. Françoise Giroud napisała świetną książkę o jej życiu, pracy, o jej kochankach i jej miłości do Polski. To ona zasugerowała prezydentowi Mitterrandowi, żeby przenieść jej prochy do Panteonu. Jako jedynej kobiety.

To będzie polski film?

- Przynajmniej w 80 proc. Michał Kwieciński go wyprodukuje. Jest węgierski producent, który chętnie by w to wszedł, ale się boi. Ma kilka nieukończonych filmów, a państwo wstrzymało u nas wszelkie subwencje. Zatrzymano filmy będące w realizacji. U nas teraz praktycznie nie ma kinematografii. Nie działa Instytut Sztuki Filmowej! Fidesz, który zdobył w wyborach 52 proc. głosów, chce zmienić ustrój. Wszystko zaczynamy od nowa. Zamiast ministrów jest coś w rodzaju komisarzy. W rządzie kultura jest razem ze zdrowiem, tak że środowiska twórcze nie mają z kim rozmawiać. Poszliśmy do władz z petycją od Stowarzyszenia Filmowców. Komisja rządowa przegłosowała, żeby wygospodarować pieniądze na skończenie filmów - pozostawienie tego tak, jak jest, byłoby przecież finansową stratą. Ale premier Orbán skreślił to, co oni uchwalili. Filmowców traktuje się jak kryminalistów. Ludzie Orbána w ramach walki z korupcją głoszą, że robiąc filmy, zrobiliśmy malwersacje na 7 miliardów forintów.

Co na to filmowcy?

- Robimy szum. Mam nadzieję, że będzie o tym głośno na zbliżającym się festiwalu w Berlinie. Béla Tarr ma tam swój film w konkursie. Zabierze głos. Szukamy poparcia w Europie. Zbieram właśnie podpisy pod naszym protestem także w Polsce - od Wajdy, Zanussiego. O atmosferze, jaka panuje wokół filmu węgierskiego, niech świadczy głos jednego z prominentów, że reżyserzy tacy jak Jancsó, Szabó czy Mészáros muszą odejść, skończyć z kinem. Ale my, starzy, damy sobie radę, możemy robić filmy za granicą. Gorzej z młodymi, oni nie mają dokąd pójść.

Naczelnym reżyserem z nadania Orbána stał się Andrew Vajna, który w 1956 roku wyemigrował do Stanów i tam zrobił karierę jako producent "Rambo" i "Evity". Wyprodukował kilka lat temu takiego węgierskiego "Rambo" o powstaniu w Budapeszcie w 1956. Teraz jest komisarzem od ratowania węgierskiego kina. Otworzył restaurację, do której zaprosił Schwarzeneggera z Orbánem. Mamy być takim małym Hollywoodem...

Wszystko to się układa w bardzo niewesoły obraz, który powinien działać jako przestroga dla nas wszystkich. Bo to się może zdarzyć w każdym z naszych środkowoeuropejskich krajów.

Na Węgrzech nie ma w tej chwili kina. Praktycznie nie ma telewizji publicznej. Wy narzekacie na swoją TVP, ale to nie ma porównania z tym, co się dzieje na Węgrzech, zresztą nie od dziś. W tej telewizji nie tylko nie ma filmu czy Teatru Telewizji - nie ma nawet seriali. Młodzi aktorzy nie mają gdzie grać. Dziennik telewizyjny jest tak żałośnie ubogi i jednostronny, że kiedy go oglądam, przypominają mi się czasy Jaruzelskiego. Do upartyjnionej telewizji przychodzą ludzie ze skrajnej prawicy. Odbywa się wymiana elit, jak za czasów Kádára, tyle że pod hasłami w stylu Miklósa Horthyego i Wielkich Węgier [Horthy był regentem państwa od 1920 do1944 r., wprowadził na Węgrzech pierwszą po I wojnie światowej prawicową dyktaturą w Europie]. Gołym okiem widać, w jaką stronę to prowadzi. Ustawa medialna umożliwia totalną cenzurę.

Skąd więc się bierze popularność Orbána?

- To mocny facet. Ale żeby zrozumieć jego fenomen, trzeba wziąć pod uwagę powojenną historię Węgrów. Dość smutną. Węgry były ostatnim sojusznikiem Hitlera. Polacy jednak wyszli z wojny z podniesioną głową. Byli wśród zwycięzców, walczyli o wolność. Tymczasem wiele tysięcy naszych ludzi zginęło na froncie wschodnim na Ukrainie. Wojna była dla nas przegrana. Potem nastąpiło kilka lat łagodnych, ale przyszedł Rákosi - stalinowska dyktatura. I znów piękny moment, który trwał tylko miesiąc: 1956 rok. I przychodzi Kádár. Przez 35 lat nie wolno mówić o powstaniu ,56. Premier Nagy zostaje powieszony, rząd rozstrzelany, prawie pół miliona Węgrów emigruje. I znów nadchodzi depresja.

Lata 60. i 70. to czasy kadarowskiej "konsolidacji". Stacjonuje wojsko radzieckie, ale jest co jeść. Chlebem i kiełbasą zatyka się ludziom usta. U was - kartki, ale za to tworzy się opozycja. Byłam w Polsce z Nowickim, kiedy buzowała "Solidarność". Granica była otwarta, ale Węgrzy bali się przyjeżdżać. U nas opozycji nie było. Orbán zorganizował swoją partię Fidesz tuż przed zmianą ustroju. On był tym, który na pogrzebie Nagya - tym powtórnym, symbolicznym - powiedział, że Ruscy mają wyjść z kraju. I wyszli. Na początku był demokratą, ale później widocznie doszedł do tego, że Węgrzy potrzebują ojca. Chce nim być, chociaż z 8 milionów obywateli, którzy mają prawo głosu, głosowało na niego koło 2 milionów. On mówi, że to całe Węgry.

Jak wygląda nowa polityka historyczna?

- O tym można by mówić całymi dniami. Ale nie leży w mojej naturze ton skargi, biadolenia. A jest na co się skarżyć. To, co się u nas dzieje, jest próbą przeorania historii, powrotu do haseł Horthyego. Nieustanne odwoływanie się do godności - bez pokrycia. Hasło dnia: "Węgry do przodu!". "My pokażemy Europie, co mogą Węgry!". A za tymi okrzykami kryje się nierozliczona historia najnowsza, słabe rządy lewicy, korupcja, brak reform ekonomicznych, które wciąż nie następują. Wszyscy na Węgrzech mówią: on przesadził. Myśleliśmy, że ten radykalny ton jest elementem taktyki wyborczej, a nie, że tak zostanie. Bo jaki sens iść na wojnę z kinem węgierskim, z kulturą, z mediami?

Ostatnie pani filmy to próba pokazania dużych osobowości wplątanych w tryby historii. "Niepochowany" to film o Imre Nagyu, a "Ostatni raport Anny"...

- ...to prawdziwa postać. Anna Kethly była przedwojenną socjalistką, która próbowała stworzyć socjaldemokratyczny rząd zaraz po wojnie. Rákosi wsadził ją do więzienia. W 1956 weszła do rządu Nagya. Pojechała do ONZ prosić o pomoc dla rewolucji węgierskiej i już nie wróciła do kraju. Willy Brandt i Olof Palme, socjaldemokraci, pomogli jej osiedlić się w Brukseli. Film opowiada o tym, jak podczas "konsolidacji" Kádára przyjeżdża do Belgii pewien krytyk literacki z misją namówienia Anny, żeby wróciła. Ona orientuje się, że ma do czynienia z agentem, odmawia powrotu, "dopóki na Węgrzech stoi wojsko rosyjskie, stoi i rządzi Kádár morderca". Ale ze spotkań tych dwojga krytyk na usługach wychodzi odmieniony: zrozumiał swoją podłość. Na Węgrzech ten film miał duży sukces.

Dostała pani niedawno nagrodę węgierskiej krytyki za całokształt.

- Tę nagrodę traktuję jako dobry znak, że środowisko filmowe zaczyna się burzyć. Krytyka węgierska wcale mnie nie rozpieszczała, ale teraz siły się jednoczą. Trzeba walczyć, trzeba głoś-no krzyczeć, że źle się dzieje w węgierskim kinie, kulturze, polityce. Źle i głupio. Bo to przecież bez sensu: stosować metody, które kojarzą się z czasami sprzed obalenia muru. Ja, stara kobieta, wszystko to przecież pamiętam. Odzywają się: Béla Tarr, Péter Gothár, Miklos Jancsó, ja. Dochodzą młodzi: nagrodzona w Cannes Agnes Kocsis, Kornél Mundruczó, Szabolcs Hajdu.

A co robi Miklos Jancsó, pani pierwszy mąż, ojciec pani dzieci, autor jednego z największych i najśmielszych węgierskich filmów - "Desperatów" z 1965 roku, wstrząsającej metafory kadaryzmu?

- Jest w dobrej formie. W tym roku kończy 90 lat. Zrobił ostatnio bardzo interesujący film. Taki dziki, młodzieńczy.

Jaki tytuł?

- Chwileczkę... Jak to powiedzieć po polsku? No, że nie ma prawdy. Zabita prawda.