Opowieści z dawnego Wilna (11)... Święto Trzech Króli po wileńsku


Kolędnicy w Wilnie (1912)
Co roku w pierwszych dniach stycznia wędrowali ulicami Wilna, przybrani w jaskrawe stroje... Chodzili od sklepu – do sklepu, od domu – do domu, a za nimi tłumy dzieci, krzyczące „Króle idą!”. A było na co patrzeć! Maskarada sprawiała niezwykłą radość, zwłaszcza gdy przebierańcy potrafili swoim zachowaniem wzbudzić zaufanie gospodarzy.




Uroczystość Trzech Króli, zwana z grecka Epifanią (Objawienie), jest ostatnią w cyklu świąt, odnoszących się do Bożego Narodzenia. Od tego momentu, gdy trzej magowie/mędrcy (którzy z rozwojem legendy stali się królami), stanowili w przestrzeni i w czasie poselstwo od ludów pogańskich, które się nawróciły, ustał przywilej Izraela na naród wybrany. Zaczęła się też wtedy symboliczna wędrówka narodów do Boskiego Zbawcy. Uroczystość Trzech Króli stała się poniekąd świętem dziękczynnym, za powołanie naszych przodków do światła Ewangelii. Jest też świętem błagalnym, aby królestwo Boże na ziemi się nadal krzewiło.

Święto obchodzone w dniu 6 stycznia, stanowi dla kościoła potrójną pamiątkę:
a/ Chrztu Pana Jezusa w Jordanie, b/ pierwszego cudu Zbawiciela na godach w Kanie Galilejskiej, c/ powołanie trzech króli. Tę ostatnią zaczęto celebrować w sposób szczególniejszy, gdyż w osobach króli, poganie całego świata powołani zostali do prawdziwej wiary.

Legendarni mędrcy/królowie złożyli Dzieciątku Jezus w ofierze: złoto, kadzidło i mirrę. Złoto - jako królowi Kościoła świętego, kadzidło - jako Bogu, jego boskiej naturze, wreszcie mirrę (pachnidło) – oznaczające jego człowieczeństwo. Na pamiątkę tych darów, kapłani podczas przed uroczystą mszą poświęcali odpowiadające im przedmioty. Złoto oznacza miłość i miłosierdzie, kadzidło - modlitwę, a mirra – umartwienie, gorycz, wyrzeczenie. Wszystkie są symbolami głównych obowiązków katolickich.

Uroczystość Objawienia Pańskiego przyniosła też z czasem zwyczaj święcenia kredy, którą wierni na drzwiach swoich domów wypisywali krzyże i początkowe litery imion trzech króli/mędrców +K+M+B (Kasper, Melchior i Baltazar). Imiona te przypominają dobrodziejstwa wiary świętej, do której zostaliśmy powołani z pogaństwa. Trzy krzyże oznaczają, że łaski wypływające z wiary świętej zawdzięczamy męce Chrystusa[1].


Ilustracja z XIX wieku, z księgi opisującej święta kościelne
*    *     *

Szopki, betlejki i wszystkie przedstawienia okolicznościowe, rozpowszechnione były od dawna i lubiane przez ludność Wileńszczyzny. Dawniej, gdy przedstawienia grywane były na dworach królewskich, używano czasem motywu Trzech Króli do uświetnienia widowiska. Wilno miało tradycję kolędników chodzących po domach: grupy składały się z postaci Trzech Króli ze świtą otaz królowej.

Święto Trzech Króli kojarzy się właśnie nierozłącznie z kolędnikami. Grupą przebierańców przychodzących do domów, śpiewających pieśni i życzących gospodarzom wszystkiego dobrego. Istotnym symbolem święta jest także Gwiazda Betlejemska wieszana najczęściej w oknach. Wędrowanie kolędników budziło od zawsze żywe zainteresowanie badaczy zwyczajów ludowych. Nie inaczej było, gdy tradycja ta obserwowana była na Wileńszczyźnie. Jednym z takich badaczy był Wacław Przybylski, który w drugiej połowie XIX wieku, pokusił się o próbę przybliżenia genezy styczniowego kolędowania w Wilnie.  

W. Przybylski zwrócił uwagę pisząc w 1861 roku, iż uroczystość Trzech Króli - zwłaszcza w Wilnie - pozostawała nadal świętem ludowym, zachowując trochę w formie, ale też w treści charakter dawnego misterium[2]. Autor zakładał, że dawniej to uczniowie burs jezuickich tworzyli niewielkie gromadki i poprzebierani za królów, z gwiazdą papierową na czole, chodzili od domu do domu, z powinszowaniami i pieśniami. Później zwyczaj ten przeszedł na inne stany (np. młodzież z cechów rzemieślniczych) i wtedy też do pieśni pobożnych tej uroczystości, przybywały inne przyśpiewki mające „światowe zwrotki”. Przybylski obserwował, jak wieczorem w wigilię święta i następnego dnia w samo święto, na ulicach Wilna pojawiało się wiele kompanii kolędników. W hełmach i koronach ze złotego papieru, w jakichś nieprawdopodobnych strojach, z twarzami malowanymi węglem lub sadzą oraz z gwiazdą. Od przebierania się tej gromadki, przyjęto też określenie maskarada.

Kolędnicy na trasie swojej marszruty kołatali do każdych drzwi i to oni wypisywali na nich +K+M+B. Wedle ludowego pojęcia napis ten przynosić miał szczęście domowi. Szczególnie chroniony był na wsiach, gdzie gospodarze nawet przez cały rok cały, nie pozwalali ścierać tych liter. Panowało przekonanie, że znaki te zwiastujące radość ogólną z Narodzenia Zbawiciela, gdyby jakaś nieuważna ręka starła, to niechybnie jakieś nieszczęście dotknie ten dom.

Każda z tych „królewskich kompanii”, miała prócz kolęd swoje własne piosenki. Przechodziły one latami z jednej gromady na drugą prawem ustnej sukcesji i była to prawdziwa spuścizna dawnych czasów. Niektóre piosenki zawierały zwrotki, których sens był coraz trudniejszy do wyjaśnienia. Wspominano, bowiem w nich czyjeś nazwiska, zalety i wady, a nawet śmieszności ludzi już nieżyjących i nikt nie pamiętał najczęściej, kiedy oni żyli. W. Przybylski podpytał jedną z takich kompanii, o to kim byli niejacy Majewski (człek zły, niedobry dla swojej żony) i Bonda (pijący rekordowe ilości gorzałki), o których kolędnicy głośno śpiewali. Królowie przebierańcy szczerze przyznawali, że piosenki nauczyli się od poprzedników, ale skąd w nich wymienione postaci nie wiedzą.

Opisując zjawisko w 1861 roku, W. Przybylski nie mógł przewidzieć, że już dwa lata później, kolędowanie zostanie surowo zabronione przez carskie władze. Ograniczenia wszelkich zgromadzeń, jako reperkusje powstania 1863 roku, objęły też misteria kościelne, szopki i procesje Bożego Ciała. Dotyczyło to także święta Trzech Króli. Zakaz tej niewinnej rozrywki obowiązywał ponad czterdzieści lat. Młodzież rzemieślnicza musiała zaprzestać ubierania się w kolorowe szaty i złocone pancerze.

Władze zaborcze odpuściły dopiero w 1905 roku, na fali porewolucyjnej odwilży. Kolędnicy zaczęli się organizować na nowo w 1906 roku i usłyszeć można było wtedy dziecięce okrzyki „Króle idą!”. Kolędnicy znów zaczęli chodzić ku uciesze gawiedzi i dzieci. Na wileńskich ulicach, od świąt Bożego Narodzenia pojawiały się barwne kompanie, śpiewając: „funda, funda, funda, totem rizibunda” i inne przyśpiewki kolędowe.

Na początku XX wieku, znów więc badacze zainteresowali się owym zwyczajem prastarym, który łączył uroczystości kościelne z wyrazem czysto świeckiego nastroju do zabawy, a nawet swawoli o tej porze roku. Niebagatelną rolę w organizacji kolędników odgrywała możliwość zdobycia jałmużny, czy to w postaci jedzenia, słodyczy czy też paru groszy. Biedni, przygodni ochotnicy i służki kościelne, chętnie garnęły się do „partii królewskiej”. Organizowały się one w „organistówkach” lub „dziadówkach” przy kościołach wiejskich i parafialnych w miastach. Owe „fachowe” grupy nazywano przykościelnymi. Po wykonaniu strojów ruszały one między wiernych chodząc od świąt Bożego Narodzenia, aż do Trzech Króli włącznie. Ale to nie koniec, bo co niektóre gromadki wędrowały dalej, nawet w okolice podmiejskie i w ten sposób obchód przeciągał się do kilku tygodni.


Grupa kolędników wileńskich (fotografia z 1906 roku)

Kolędnicy wyruszali na miasto ze zmierzchem. Znów jak dawniej grupy liczyły od pięciu do siedmiu osób „kostiumowych”. Często w grupie nie było trzech Króli, lecz jeden, a obok: Królowa, Diabeł (lub śmierć), Rycerz, Pastuszek, Pachołek i Przewodnik idący z gwiazdą. Tekturowe kostiumy złocone lub srebrzone kolorowym papierem, brody i wąsy z lnu lub pakuł, klej i sadza do poczernienia – tak się szykowała drużyna już na kilka tygodni przez popisem. Pod kierownictwem śpiewaka kościelnego, dzieciaki ćwiczyły śpiew, aby nie wypaść źle. Kolędy przeplatane piosnkami z dozą humoru i naiwnej czasem obrazowości:

Boże Narodzenie Syna Jedynego,
Ojca Przedwiecznego, Boga prawdziwego!
Wesoło śpiewajmy, chwałę Bogu dajmy:
Gloria, gloria!

Panna porodziła niebieskie Dzieciątko,
W żłobie położyła małe pacholątko,
Pasterze śpiewają, na multance grają:
Gloria, gloria!

*     *     *

Dnia jednego o północy,
Gdym zasnął w ciężkiej niemocy,
Nie wiem, czy na jawie, czy mi się śniło,
Że koło mej budy słońce świeciło itd.    

Życie dyktowało warunki powodzenia obchodu grupy kolędniczej. Na początku szło nawet zgodnie, ale gdy skutkiem zimna lub szarugi, co który śpiewak zaczynał chrypieć bywało już różnie. No i nie należy zapominać o poczęstunkach gościnnych „na rozgrzewkę”, która wpływały na kondycję. Wytrwalsze grupy potrafiły wytrzymać od pięciu do sześciu godzin bieganiny po ulicach, sklepach, schodach i rozlicznych zakamarkach, zanim doszli do stanu dość opłakanego. Przemoczone kostiumy rozpadały się w strzępy, gardła i nogi odmawiały posłuszeństwa. „Króle” udawały się do jakiejś knajpy na przedmieściu, gdzie już za „grosz własny” ucztowali. Dzielili się zyskiem i przyznać trzeba, że czasem dochodziło z tego powodu do bijatyk.

Rok za rokiem, grup kolędników było coraz więcej. Obok „przykościelnych” gromadek, „królewskie obchody” urządzali terminatorzy cechowi i ludzie innych profesji. Jedną z najlepszych grup kolędników w Wilnie tworzyli terminatorzy cechu garncarzy. Tłumaczono to sobie tym, że rzemieślnicy tej branży w ciągu długiej zimy najbardziej pozbawieni byli możliwości zarobku. Chwytali się wobec tego lada źródła, lada sposobności, aby jakoś podratować się finansowo.

Obok tych dobrych grup były też jednak gorsze, zbierane tylko dla możliwości łatwego zysku. Owe „dzikie partie” przyczyniały się swoim zachowaniem do obniżenia sympatii dla „królów”. Podczas ich odwiedzin w domach zdarzały się kradzieże (np. odzieży lub sprzętów domowych). Edmund Nowicki, który w 1907 roku, opisał swoje spostrzeżenia nie omieszkał dodać, że niektóre spotykane na ulicach „partie królewskie” bywały już tak „zmęczone”, iż słychać było tylko chaos dźwięków, który nie mógł już uchodzić za kolędowanie, a raczej za „marsz pogrzebowy lub taniec weselny u murzynów”.

Mimo tych negatywnych przypadków, ogólny stosunek wilnian do kolędników pozostawał mimo wszystko dobry. Przyjmowano ich w domach katolików chętnie, a jedynie tam gdzie ich nie chciano, gospodarze wydawali odpowiednie rozkazy służbie. „Partie królewskie” podzieliły się z czasem narodowościowo, gdyż obok polskich pojawiły się też litewskie. Aby nie zniechęcać ofiarodawców, uczciwe grupyi „króli” nie narzekały na wysokość datków i nie stawiały żądań. Zgodnie z tradycją zostawiali na drzwiach tradycyjny napis C+M+B z dodaniem liczby bieżącego roku. Pisząc litery i cyfry zarzekali się, że kreda została wcześniej poświęcona w kościele przez księdza.

Tak odżywała opoka tradycji. Przychodziła grupa pod kolejny dom, oznajmiając przybycie tupotem wielu nóg w ganku. Gdy był to dom bogatszy, kolędnicy prowadzeni byli przez służbę przed oblicze gospodyni. Zaśpiewać musieli jedną lub dwie pieśni. Jeśli się spodobało, matrona sięgała do sakiewki wyciągając rubla i odprawiała przybyszów. Zdarzało się, że do tego samego domu przychodziły też inne grupy, które wiedziały o hojności gospodarzy. Świat wokół wciąż się zmieniał, ale „partie króli” trwały i nie zapowiadało się, aby trwać przestały. Silna to była uciecha dla setek biednych dzieciaków, którzy wyziębieni wystawali na ulicach po kilka godzin, aby ze śmiechem i weselem doczekać się przyjrzeć z bliska biednym „królom”, którzy wreszcie się pojawiali zza rogu.


Kolędnicy w święto Trzech Króli - okolicznościowa pocztówka wydana w Wilnie w latach trzydziestych XX wieku. Umieszczono na niej ilustrację W. Leszczyńskiego z 1912 roku

E. Nowicki opisał pewien eksperyment.... Otóż pewnego roku z grona młodzieży inteligentnej i pomysłowej stworzono w Wilnie grupę „lepiej przystosowaną do gustu i poczucia ludzi kulturalniejszych”. Sześciu młodzieńców rzemieślniczych z dobrymi głosami utworzyło zespół. Po wielu dniach prób śpiewali pięknie kolędy tradycyjne ze starych kantyczek i piosenki świeckie „serdecznie rozgrzewające”. Kostiumy zrobione mieli z lepszych materiałów niż tektura. Kreton, flanela i welwet, a wszystko dobrze uszyte na miarę. Kupiono nawet koronę metalową i zdobyto gdzieś prawdziwą halabardę, a gwiazda poświetlona była silną lampą karbidową. Publiczność, która spotykała ich na ulicy była zachwycona. Chodzili tylko do wybranych domów, które były nawet o tym uprzedzone. Dodatkowo kilku przyjaciół zapewniało im ochronę, aby nie zostali napadnięci przez konkurencję. Mimo to obrzucani byli wyzwiskami i śniegiem. Wyśmiewano ich na przykład, że nie mają królowej, gdyż faktycznie z niej zrezygnowali. W zamian mieli jednak Anioła z dużymi skrzydłami z gęsich piór, którego najczęściej spotykała zajadłość napastników. Ta piękna, stylizowna grupa przyjmowana była chętnie przez inteligencję wileńską i hojnie obdarowywana. Działała przez trzy lub cztery lata, a później się rozpadła. E. Nowicki nie wiedział dlaczego i żałował jedynie, że przez ten krótki czas nie uszlachetnił się pogląd estetyczny odnośnie kolędników.     

*     *     *

Przyszły ciężkie wojenne czasy 1914-1918. Tym razem mimo okupacji zwyczaj chodzenia kolędników w święto Trzech Króli nie ustał, chociaż miał znacznie skromniejsze formy. W okresie międzywojennym ludową tradycję obchodów tego święta badała natomiast Maria Znamierowska-Prüfferowa z Muzeum Etnograficznego Uniwersytetu Stefana Batorego. Pisał o zwyczajach również Józef Dubicki, który jednak mylnie przypisywał przywędrowanie na Wileńszczyznę zwyczaju kolędowania dopiero w XX wieku.

Maria Prüfferowa opisywała wileńską gromadę kolędników z lat trzydziestych następująco: „przodem z powagą szedł pachołek, niosący dużą różnokolorową gwiazdę Betlejemską. Za nim dostojnie kroczyli królowie: pierwszy stary z przyprawioną siwą i długą brodą, drugi młody, a trzeci król to murzyn, z twarzą i rękami uczernionymi sadzą. Wszyscy mieli złote korony, miecze u boku, często też berła królewskie w dłoni. Każdy wiedział, iż to: Kasper, Melchior i Baltazar, wędrujący z dalekiego wschodu do żłobka Jezusowego. Do kompanii należeli jeszcze: królowa (Saba) w zbroi i koronie, ale z rozpuszczonymi włosami, był też rycerz z dzidą oraz kolejna postać - diabeł albo śmierć. Trudno się domyśleć, że są to nasi znajomi - chłopcy ze szkół czy z warsztatów rzemieślniczych, czy nawet bezrobotni”.

Korony i zbroje nadal robione były z tektury wyklejonej złotym lub srebrnym papierem, a berła i miecze wystrugane z drzewa. Kolędnicy chodzili jednak z dumą i powagą, jakby naprawdę byli królami, którzy szukają świętego Dzieciątka. Gdy wpuszczano ich do domów śpiewali kolędę i świecką piosenkę, a następnie jeden z kolędników składał gospodarzom powinszowania w formie wierszyka, życząc szczęścia i zdrowia. Na pożegnanie „królowie” dostawali dary w postaci słoniny, sera, kiełbasy albo pieniędzy.

Spotkanie Trzech Króli. Rysunek Feliksa Dangela (gazeta „Słowo”) z 1933 roku

Na wioskach ze świętem Trzech Króli wiązały się liczne przepowiednie pogody np. „Gdy na Trzech Króli mróz srogi - to na drugi rok chleb będzie drogi”. Były też gawędy starszyzny. Dziadkowie opowiadali dzieciom różne historie o spotkaniach z biblijnymi mędrcami. Jeden z dziaduków wracał saniami z lasu, gdy ukazały mu się postaci trzech jeźdźców, trzech wspaniałych panów z błyszczącymi koronami na głowach, w płaszczach obszytych futrem, a ich konie z bogatymi rzędami. Dziad przyklęknął i się przeżegnał, gdy go mijali, a gdy wrócił do domu wypisał na drzwiach znaki K+M+B. Można sobie wyobrazić, jak dzieciuki pobudzone były takimi opowieściami.


„Mali Królowie” w Wilnie – fotografia Marii Znamierowskiej-Prüfferowej z 1935 roku

W latach trzydziestych wśród grup przebierańców pojawili się „mali Króle” – czyli dzieci szkolne pod opieką kogoś dorosłego, bo takich najmniejszych „Królów” łatwo mógłby ktoś skrzywdzić. Kiedy otwierały się przed nimi gościnne drzwi domów, gromadka wchodziła i witała gospodarzy: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i zaczynali śpiewać kolędy. Były wśród nich najpierw te dobrze znane, śpiewane w czasie świątecznym w kościołach, jak: „Wśród nocnej ciszy”, „W żłobie leży”, „Gdy się Chrystus rodzi”, „Lulajże Jezuniu”. A później inne jeszcze piosenki, bardzo zabawne. Jedna z pieśni była o tym, jak do żłobka przychodzili różni ubodzy ludzie: „szewcy, krawcy, cyrulicy, piekarz, kuśnierz, powroźnicy i cieśla z kowalem” i przynosili dary: piekarz - chleb, kuśnierz - kożuszek, szewc - trzewiczki. I zaczynała się zaskakująca część piosenki, o tym, że św. Józef nie przyjął trzewiczków, „bo śmierdzą smołą”,

„szewc wychodzi za drzwi z fantazyją
sztyfty, dratwy porozrzucał,
a kopyły w piec powrzucał.
Już nie będzie szył butów –
zgiń, przepadnij me szewiectwo.
Lepiej niebieskie królestwo
u tego Pana.."

Inną piosenkę śpiewali o wilku, co to pasterzom „owieczki pokąsał”, a biedne owieczki

„pokazują swoje raneczki:
wilczek nas pokąsał
i z kudłami poroztrząsał”,

Wreszcie wilk dostał za swoje – bo obito go kijami, a przy chłoście pomagały owieczki.

„Powraca wilczysko po chłoście,
spotyka swych braci na moście”.

Na koniec poszli razem do Betlejem, ale po drodze na stado wilków napadli pasterze z psami...

Kiedy „Króle” śpiewali takie ciekawe kolędy, rycerz wystukiwał takt dzidą. Wychodził później naprzód i mówił:

„Oto jestem rycerz serca otwartego.
Jestem przysłany od Boga samego,
żebym wojował.
Ale żebym w dniu dzisiejszym, państwa powinszował.
Rozkwitła róża, lilija; pozdrawia Jezus, Maryja,
wszyscy święci aniołowie
i my też trzej królowie”...


Mali wileńscy przebierańcy: trzej królowie, diabeł, rycerz z halabardą oraz tarczą z godłem Polski oraz gwiazda betlejemska trzymana przez gwiazdora. Ekipę uwiecznił Jerzy Hoppen w 1936 roku, kiedy chodzili po wileńskich ulicach od domu do domu

Królowa ze spodkiem obchodziła wszystkich obecnych, a kto mógł kładł kilka groszy. Gromada zbierała w ten sposób trochę pieniędzy. Ważne aby zwracały się wydatki na stroje i na koszt pozwolenia ze starostwa (bo i taki płacić trzeba było). Jak poszło dobrze to była górka i sami „Króle” też zarobili. Po święcie, gdy zdjęli z siebie błyszczące korony i barwne stroje, przypominali sobie o swoich różnych codziennych kłopotach. Zarobek z kolędy pozwalał tym problemom zaradzić. Jeden oddał pieniądze matce, aby kupiła lekarstwo dla chorego braciszka, drugi kupił sobie ciepłe rękawiczki, a następny zapłacił składkę w czytelni czy szkole. Były też takie rodziny, dla których kilka złotych kolędnika stanowiło jedyny zarobek na długie, smutne tygodnie.

*     *     *

Wileńska poetka Wanda Stanisławska, w 1927 roku, napisała wiersz o wileńskich kolędnikach:

*     *     *

6 stycznia obchodzi Kościół Katolicki potrójną pamiątkę: hołdu oddanego Dzieciątku w stajence przez trzech mędrców ze wschodu, Chrztu Chrystusa w Jordanie i Godów w Kanie galilejskiej. Fakt narodzenia Jezusa, obrzędy kościelne ujęły w liturgiczne prawidła. Obok nich znajdujemy wiele rozczulających i wesołych szczegółów wprowadzonych przez fantazję ludową do pieśni bożonarodzeniowych, ulubionych kantyczkowych kolęd. Dzięki pokoleniowej tradycji kolędowania, Kacper, Melchior i czarny Baltazar, mają tam opisane swoje fizjonomie, a które mieszkańcy Wilna i okolic zobaczyć mogli w osobach przebierańców.



[1] J. Dubicki pisał w 1938 roku: „Różnorodność obrzędów i wierzeń na Wileńszczyźnie tłumaczyła się znacznym zróżnicowaniem miejscowej ludności pod względem religijnym i narodowościowym. Obrzędy i wierzenia łączyły się niekiedy, mieszały, komplikowały i zanikały razem”.
[2] Dawniej pisano G+M+B, gdzie występował imię Gaspar (Kasper). Z czasem zaczęto pisać C+M+B (Casper, Melchior, Baltazar), ale był to również znak wynikający z łacińskich słów: Christus mansionem benedicat (Niech Chrystus błogosławi ten dom).