Polak też potrafi


Fot. http://www.magwil.lt/
W Miednikach Królewskich przyszedł na świat Zygmunt Marcinkiewicz. Tam, gdzie po dzień dzisiejszy pozostały ruiny okazałej warowni, która przez długie lata przegradzała łupieżczym Krzyżakom drogę na Wilno, a gdy tych Grunwald wykończył, służyła wspólnym królom Orła Białego i Pogoni za rezydencję. Przez co miejscowość ta przewija się również przez życiorys samego patrona Litwy św. Kazimierza Jagiellończyka, którego wraz z braćmi edukował specjalnie w tym celu tu sprowadzony słynny Jan Długosz.
Młodzieńcze „znaleźć siebie”

Za dzieciństwa Zygmunta w Miednikach królowała natomiast sowiecka rzeczywistość. Z kołchozem, któremu ojciec, by uniknąć wywózki, oddał całe własne dobro, ze szkołą ośmioletnią, którą wraz z rówieśnikami ukończył także Marcinkiewicz-junior, obierając dalszą edukację w Rukojniach. Skąd, po zdobyciu w roku 1968 matury, mało brakowało, by wyfrunął w szeroki świat. Złożył bowiem dokumenty do znajdującej się w obwodzie riazańskim Sasowskiej Szkoły Lotnictwa Cywilnego. Zdane na celująco egzaminy, mimo 11-osobowego konkursu na jedno miejsce, promowały go w poczet przyjętych. Niestety, dokonująca bezlitosnej selekcji komisja mandatowa powiedziała „nie”, kwestionując jego… nadmiernie pocące się dłonie.

Nie ukrywa, że to „twarde lądowanie” boleśnie przeżył. Na tyle, że nawet nie podjął nauki przy „zielonym świetle”, zapalanym na wydziale budowy maszyn Kowieńskiego Instytutu Politechnicznego. Po krótkotrwałej pracy w miednickiej radzie apilinkowej dostał powołanie do wojska. Trafił do jednostki czołgowej stacjonującej pod Kaliningradem, gdzie żwawo piął się po szczeblach awansu, przez co otrzymał propozycję pozostania na ponadterminową służbę. Że jej nie przyjął, zadecydowało postrzegane nagminne amoralne zachowanie się kadry oficerskiej oraz uraz kolana, jakiego nabawił się podczas jednych z ćwiczeń na poligonie.

Po około dwu i pół latach wrócił do cywila, do rodzinnych Miednik, a nieco wypocząwszy jął się rozglądać za pracą, o którą wówczas, na szczęście, nie było trudno. Posiadane prawo jazdy nakierowało go na zawód kierowcy. W pierwszym stołecznym przedsiębiorstwie samochodowym zasiadł w kabinie wywrotki, zdobywając na niej w ciągu kilku lat nawyki rasowego szofera. Wzorowe sprawowanie się wystawiło mu dobrą opinię przełożonych, gdy zdecydował się przesiąść za kierownicę olbrzymiego TIR-a w niezwykle naonczas prestiżowej firmie „Sovtransavto”, specjalizującej się w międzynarodowych przewozach ładunków.

TIR-em po Europie i Azji

Nie przypuszczał wtedy, że 22 lata swego życia odda tej pracy. Pracy wymagającej nie lada poświęcenia, nakazującej być nieraz poza domem całe tygodnie z koniecznym zdwajaniem na co dzień uwagi. Przez tyle lat bycia non stop na kołach widział Marcinkiewicz naprawdę niejeden mrożący krew w żyłach wypadek drogowy. Sam natomiast (tu odpukuje w niemalowane) nigdy nie był sprawcą nawet drobnej kolizji. „Raz tylko pod Poznaniem rozjechałem pieska, co to nieoględnie wyskoczył na jezdnię tak nagle, że nie zdążyłem wyhamować. A taki był ładny…” – zwierza się podczas szoferskiego „rachunku sumienia” Marcinkiewicz.

Nigdy nie przyszło mu do głowy policzyć, ile to kilometrów nakręcił łącznie na liczniku. Multum by tego było, pozwalające zapewne glob ziemski nieraz opasać. Objechał przecież wielokrotnie wzdłuż i wszerz całą Europę Zachodnią, był w Azji Środkowej, na Kaukazie, na dalekiej Północy, w Syberii. Pokonując z przekraczającym ponad 20 ton ładunkiem górskie serpentyny Alp, Pirenejów, Kaukazu, Karpat, Apenin, Uralu. W deszczach, śnieżycach, we mgle bądź przy tak podstępnej dla kierowców gołoledzi. I zawsze Ta, co w Ostrej świeci Bramie, miała go w swej łaskawej opiece.

Kto wie, na ile jeszcze lat, mimo rozpadu Związku Sowieckiego, wydłużyłaby się jego kariera kierowcy dalekich rejsów, gdyby nie hiobowy rok 1998. Ledwie wrócił z Holandii, a musiał odprowadzić w ostatnią drogę teściową. Potem natomiast w odstępie paru albo kilku miesięcy dzwony po raz ostatni biły kolejno dla szwagra, teścia, stryja i rodzonej matuli. Czarna passa pięciu pogrzebów w ciągu niespełna roku, które wyniósł na swoich barkach, wytrąciła go z rytmu, uświadomiła, jak kruche jest życie. Miał dość zawodowej tułaczki po szerokim świecie, chciał być bliżej domu, cieszyć się możliwością obcowania z bliskimi.

Przewoźnikiem być!

Rozsypujący się niczym domek z kart sowiecki system gospodarczy ze wszech miar zachęcał bardziej obrotnych do prywatnej inicjatywy, a do takowych zdecydował też dołączyć Zygmunt Marcinkiewicz. Poprzez powołanie do życia firmy „Irzimas”, mającej świadczyć usługi dla tych, kto potrzebował samochodów ciężarowych do przewozu różnych ładunków, czemu służyć miały nabyte za własne pieniądze cztery wywrotki. Niestety, po tłustych początkach, ponieważ podobnymi firmami sypnęło niczym grzybami po deszczu, nastały czasy chude. Coraz dłuższe przestoje samochodów z powodu ostrej konkurencji przewoźników sugerowały zmianę profilu działalności.

I wtedy, w roku 2000, wpadł nasz bohater na pomysł nakierowania usług transportowych na przewóz ludzi, uruchamiając nabytym buskiem połączenie z Wilna do położonych za Migunami i Mariampolem Kowalek, gdzie niejeden z mieszkańców stolicy ma działkę, a na niej – mniej lub bardziej wystawną daczę. Pomysłowi bezpośredniego dotarcia tam, by wypocząć albo przywieźć dary sadów i ogrodów, gorąco potaknęły osoby starsze, które właśnie stanowiły lwią część pasażerów.

Czyniąc zadość zapotrzebowaniom, po pewnym czasie wozy firmy „Irzimas” poza wymienioną trasą zaczęły też regularnie kursować z Wilna do Wołczun, Taraszyszek i Prudiszcza. I nie były to już buski, tylko sprowadzone z Niemiec zdolne zabrać nawet do 50 pasażerów busy marki mercedes lub setra. Nienowe wprawdzie, choć w stanie naprawdę przydatnym, by służyć „Irzimasowi”. A ponieważ nie woziły powietrza, miał Marcinkiewicz-właściciel powody do zacierania rąk z zadowolenia na myśl o płynących dochodach. Dzięki czemu mógł powiększać i odnawiać tabor, który dziś liczy 12 busów: 10 z nich obsługuje rejsy podmiejskie, a 2 – to autokary turystyczne do odnajęcia na dowolny wojaż.

Kryzys jak ośmiornica dusi

Trzeba przyznać, że do roku 2008 przewoźniczy interes Marcinkiewicza miał się całkiem dobrze. Niestety, głęboki kryzys gospodarczy, jaki dopadł Litwę, mocno przerzedził szeregi pasażerów, do granic wytrzymałości zaciskających oszczędnościowego pasa, a smutnego widoku dopełnia stromo rosnąca liczba bezrobotnych oraz okrajane emerytury. Zająć dziś miejsce w autobusach nakazuje zatem jedynie wielce paląca potrzeba. Wszystko to powoduje, że te świecą pustkami, że w porównaniu z okresem sprzed dwóch lat potok pasażerów uległ zmniejszeniu o ponad połowę.

„A to dotkliwie bije po kasie” – zaznacza zastany na stołecznym dworcu autobusowym Henryk Jurewicz – jeden z 8 kierowców, zatrudnianych przez „Irzimas”, który właśnie świeżo wrócił z rejsu do Wołczun. Z wydanych w obie strony 63 biletów uzbierał łącznie nieco ponad 201 litów – sumę co najmniej dwa razy mniejszą niż przed kryzysem. Zresztą, ów kryzys dusi przedsiębiorców niczym ośmiornica swe ofiary mackami. Bo władze zamiast pomóc przetrwać im ciężkie czasy, podnoszą ceny i podatki.

Zygmunt Marcinkiewicz doskonale pamięta, że jak zaczynał przewoźniczy interes, koszty litra ropy, którą trzeba zatankować, by autobus mógł ruszyć z miejsca, wynosiły niespełna lit, dziś natomiast opiewają na bez mała 4 lity. Sięgający przed kryzysem 5 procent podatek dochodowy został z kolei podniesiony do 21 procent, wzrosły też odsetki ubezpieczeniowe do „SoDry” na zatrudnionych.

To wszystko powoduje, że z każdego lita uzyskanego ze sprzedaży biletów państwu trzeba oddać aż 74 centy. Z pozostałych 26 centów wypada natomiast uzbierać na płace dla kierowców, na paliwo dieslowe, pokryć koszty amortyzacji maszyn. W tej sytuacji nawet biblijny Salomon musiałby srodze drapać się w głowę, jak by tu powiązać koniec z końcem. Zważywszy, iż koszty biletów z wliczonym PVM-em sięgają ledwie 19 centów za kilometr, aczkolwiek i te ceny dalece nie każdy z ewentualnych pasażerów jest w stanie udźwignąć.

Doszczętnie przywalająca Litwę kryzysowa rzeczywistość ma zapewne jedyny plusik: powszechne bezrobocie sprawia, że dziś nietrudno o dobrego kierowcę oraz o tych, kto ma czuwać, aby autobusy przez cały czas były sprawne i bezpieczne. Dla „Irzimasu” plusik ten nie jest wszak na bieżąco aktualny. Bo jego właściciel nie zwykł przebierać w ludziach niczym w ulęgałkach. Z 18 osób, jakim łącznie jest pracodawcą, zdecydowana większość – to bynajmniej nie nowicjusze, naprawdę wzorowo wykonujący swoje obowiązki. Kierowcy Henryk Jurewicz, Jan Rasiukiewicz, Vidmantas Visockas, prawa dyrektorska ręka Marcinkiewicza ds. technicznych Wiktor Bojarowicz czy też mechanik, ślusarz, spawacz i tokarz w jednej osobie Paweł Utura zdążyli już się wykazać solidnością i odpowiedzialnością, stąd można na nich polegać.

W morzu kwitów, blankietów, rachunków

Owszem, jakby dysponowali znacznie okazalszym zyskiem, przydałoby się wydłużenie listy zatrudnionych o kilka osób. Nie musiałby wtedy dyrektor Marcinkiewicz (choć to wszak żadna dlań ujma) zasiadać przy kierownicy, stwarzając możliwość odpoczynku poszczególnym kierowcom. Wielce pożądane byłoby też zwiększenie z obecnego półtora etatu potencjału buchalteryjnego, by nie dać się zagubić w morzu blankietów, kwitów, rachunków oraz innych papierków, dokumentami zwanych. Których liczba zresztą rośnie w zatrważającym tempie, powodując, że sławetne pojęcie „sowiecka biurokracja” zostało zdecydowanie przyćmione.

Wzdryga się dyrektor „Irzimasu” na samą myśl, że wraz z wrześniem rozpocznie się nowy rok szkolny, a wśród pasażerów po letniej przerwie ponownie się znajdą uczniowie. Dowożeni przezeń gratisowo tam i z powrotem do 24 wileńskich placówek oświatowych. A z każdą wypadnie przecież zawrzeć kilkakrotnie poprawianą (nim ustali się co do ucznia ostateczna ich liczba) umowę z konieczną pieczątką dyrektora. Te potem spływają do odpowiedniego urzędu w stołecznym samorządzie. Spływają i… grzęzną na dobre w szufladzie, gdyż ten już od dwóch lat zalega z wypłaceniem przewoźnikowi kompensat za gratisowy przewóz uczniów.

Darmowe przejazdy ma też oczywiście na obsługiwanych przez „Irzimas” trasach dziatwa, pobierająca wiedzę w rejonie wileńskim. O ile jeszcze niedawno jej łączna liczba figurowała na wspólnym rachunku-fakturze, o tyle obecnie dokumentację wypada mnożyć przez każdą ze szkół, tracąc niepotrzebnie czas. Tylko że biurokratyczna machina jest bezlitosna, płodząc coraz nowe, nieraz kolidujące ze zdrowym zmysłem wymogi. Którym to wymogom koniecznie natomiast trzeba czynić zadość, jeśli się chce nie wypaść z gry.

Autobusy sprawne choć nienowe

Niczym miecz Damoklesa wisi też nad dyrektorem odpowiedzialność za stan techniczny pojazdów. Idealnym rozwiązaniem w tym byłby oczywiście zakup wprost z zakładu w Niemczech pachnącego farbami nowego mercedesa albo setry i wyzbycie się na dłuższy czas potrzeby jego remontów. Tylko że taki nabytek mocno bije po kieszeni. Wypada zatem korzystać z zakupionych w Niemczech używanych autobusów wcześniejszych roczników produkcyjnych, które wymagają częstszej lustracji i bieżących napraw. Na szczęście, w „Irzimasie” nie mają z tym problemów, dysponując długimi na 54 metry i szerokimi na 12,5 metra odpowiednio wyposażonymi boksami.

Te starsze, mniej lub bardziej wyeksploatowane roczniki autobusów, zdaniem Zygmunta Marcinkiewicza, mają też swoje zalety, gdyż zostały wykonane z gatunkowo lepszego metalu, przez co bardziej odpowiadają naszym tak usianym wybojami drogom, są mniej naszpikowane kapryśną elektroniką. Kupując trzeba oczywiście na poczekaniu ocenić stopień ich zużycia, jak też potrafić się targować, w czym nieodzowna jest biegła znajomość niemieckiego. Dyrektor „Irzimasu” przypomina, jak kilka lat temu podczas jednej takiej transakcji potrafił zdołować pierwotną cenę wywoławczą o nie bagatela – 5 tysięcy euro, a autobus ten z powodzeniem służy mu do dziś.

Napis polski obok litewskiego

W temacie samochodowym jest Zygmunt Marcinkiewicz profesorsko biegły, aczkolwiek nie sądzi raczej, by to były dziedziczne geny. Ani Jan Tumas, dziadek po matce, ani Jerzy Marcinkiewicz – antenat po mieczu nie mieli bowiem do czynienia z czterema kółkami i kierownicą. Obaj za to, co zresztą przekazali jak matce tak ojcowi, byli żarliwymi patriotami swego narodu. Nie dziw więc, że ta polskość głęboko też zagnieździła się w panu Zygmuncie. I znajduje jakże wymowne przejawy jak w poczynaniach lokalnego koła ZPL w Czarnym Borze, gdzie na co dzień mieszka, tak też ostatnio w działalności produkcyjnej, związanej z „Irzimasem”.

Od kilku miesięcy zrobiło się o Marcinkiewiczu głośno na Litwie i nie tylko. Wetknął przysłowiowy kij w mrowisko, kiedy w lutym br. na swych autobusach umieścił dwujęzyczne szyldy z nazwami rejsów. W praktyce wyglądało to tak, że – dajmy na to – pisanemu większymi literami języka państwowego Vilnius-Valčiunai jął towarzyszyć cokolwiek mniejszą czcionką spowodowany, choć jakże swojski dla miejscowej ludności napis Wilno-Wołczuny.

Nie minął dzień, a strażnikom języka litewskiego napisy te jęły przypominać czerwoną płachtę na byka. Powołując się na artykuł 17 Ustawy o języku państwowym, głoszący, że „w Republice Litewskiej napisy w miejscach publicznych są w języku państwowym” w jeden zgodny głos twierdzili: o takiej dwujęzyczności nie może być mowy, gdyż godzi ona w „koronę” języka litewskiego.

Cała kolejka dziennikarzy (włącznie z agencją Reuters) ustawiła się do Marcinkiewicza, chcąc na różne sposoby się dowiedzieć, czemu tak postąpił. A on, uzbroiwszy się nieraz w benedyktyńską cierpliwość tłumaczył każdemu, że spełnił jedynie popartą zresztą ponad 31 tys. podpisów wolę rodaków, którzy mieszkając w zwartym skupisku na Wileńszczyźnie po tym, gdy Litwa stała się członkiem Unii Europejskiej i parafowała obowiązujące tam konwencje, z tą o mniejszościach narodowych włącznie, mają prawo do posługiwania się w życiu publicznym językiem ojczystym, czyli polskim.

Twarde na swoim

Podobnie też twierdził wezwany niczym wielki przestępca przed Litewską Państwową Inspekcję Językową. Jej przypominające zakute łby naczalstwo za nic jednak nie chciało słuchać tych argumentów. Uprzedzając, że, o ile polskojęzyczne napisy nie znikną z wywieszek autobusowych, po uprzedzeniu słownym może się spodziewać grzywny pieniężnej. Dyrektor „Irzimasu” już wtedy stanowczo twierdził, iż tego wymogu nie spełni. I słowa dotrzymał. Podobnie jak wtedy, kiedy wyznaczone terminy minęły i kiedy zapłacił mandat w wysokości 450 litów.

Ostatnio strażnicy cnoty języka litewskiego ponownie nakazali panu Zygmuntowi stawić się przed swe oblicze. Kiedy spytali, co teraz zamierza czynić, odparł, że szykuje papiery do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, chcąc o ich łamanie oskarżyć Litwę. Dodał też, że nie zastraszy go kolejna, niech nawet w wysokości od 600 do 1500 litów grzywna. Tym bardziej, że Związek Polaków na Litwie zainicjował zbiórkę pieniędzy na pokrycie kar, jakie ewentualnie zostaną wbulone przez stosowne urzędy dla tych, kto praktycznie obstaje na Wileńszczyźnie przy równoległych litewsko-polskich napisach.

Korzystając z pobytu zostawił też tam Marcinkiewicz numer tygodnika Związku Polaków na Litwie „Nasza Gazeta” z relacją o niedawnej wizycie u Litwinów w Polsce przewodniczącej Sejmu Ireny Degutiene, podczas której mogła się naocznie przekonać, że w okolicach Sejn i Puńska dwujęzyczne szyldy z napisami publicznymi są najzwyklej stosowane. Na pytanie: „Czemu u nas ma być inaczej?” nie usłyszał jakoś jednak odpowiedzi.

Ktoś musiał być pierwszy…

Niczym od much opędza się dyrektor „Irzimasu” od śpieszących przylepiać doń za to, co uczynił i czego heroicznie broni, metkę „męczennika sprawy polskiej” albo „bohatera narodowego”. Uważa, że ktoś w końcu musiał być pierwszy w dochodzeniu przysługujących nam praw w używaniu ojczystego języka, jako mniejszości zamieszkałej w zwartym skupisku, co w cywilizowanej Europie jest nagminnie praktykowane, a o czym, przemierzając ją swego czasu za kierownicą TIR-a wte i wewte, mógł wielokrotnie się przekonać.

Nie kryje natomiast satysfakcji, że w jego ślady w stosowaniu dwujęzycznych szyldów ze wskazaniem rejsów poszła też Solecznicka Zajezdnia Autobusowa, nowo powstała Zajezdnia Autobusowa Rejonu Wileńskiego, prowadzone przez Polaków prywatne firmy: „Romeksas”, „Leilandas” czy „Muškietas”, przewożące pasażerów ze stolicy do mniej lub bardziej odległych zakątków Wileńszczyzny.

Innymi słowy, ci, co na punkcie wywyższania języka litewskiego dostali kompletnego ćwieka, muszą czuć się jak niepyszni oraz wyraźnie się zmiarkować, gdyż stosowanie przesadnych zakazów przynosi wręcz odwrotny efekt. I tak ma być (do pioruna jasnego!), skoro Pogoń chce się mianować państwem na miarę XXI wieku a nie pogrążonym w zaszłościach i fobiach średniowiecznym zaściankiem.

Obecna gospodarcza rzeczywistość mimo XXI wieku nie wróży dobra dla Litwy. Co więcej, jeśli jej władze nie pójdą wreszcie po rozum do głowy i autentycznie nie przejmą się losem stojącego u rubieży bankructwa państwa, nie uruchomią dźwigni stopujących korupcję, bezrobocie i anarchię, masowa emigracja obywateli „za chlebem” spowoduje jego rozpłynięcie się niczym we mgle wśród możnych i silnych tego świata. Pozostaje więc żyć nadzieją na lepsze czasy. Takie, kiedy Zygmunt Marcinkiewicz i pozostali przedsiębiorcy będą mogli wypowiedzieć optymistyczne: „Żyjemy” a – nie jak obecnie – smętne: „Wegetujemy”…