Urodziłem się w wolnej Polsce


Starzy wilniucy – kpt. Stanisław Poźniak (od lewej), sędzia Bogusław Nizieński i kpt. żeglugi wielkiej Józef Szyłejko – na Powązkach Wojskowych w Warszawie przy Krzyżu Ponarskim, fot. archiwum rodziny Poźniaków
"Tygodnik Wileńszczyzny", 27 grudnia 2018 - 2 stycznia 2019 r., nr 954
Całe życie, dzieciństwo i młodość przeszły jak jedna chwila i prawie niczego dobrego się nie doświadczyło. Prześladowanie, ukrywanie prawdziwych uczuć wobec okupanta, te – gorzkie aż do bólu – realia sowieckiego reżimu, w końcu wezwanie przez litewską prokuraturę w sprawie wyjaśnienia mojego udziału w Armii Krajowej… – krótko podsumowuje swe życie Stanisław Poźniak, ps. „Furman”, prezes Klubu Weteranów Armii Krajowej w Wilnie. 16 listopada Stanisław Poźniak, nagrodzony przez prezydenta Polski Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za działalność kombatancką i wybitne zasługi dla niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej, obchodził dostojny jubileusz 90-lecia.

W tym roku pan Stanisław decyzją ministra obrony RP awansował do rangi kapitana. Akt mianowania do stopnia kapitana we wrześniu zasłużonemu wilnianinowi wręczył podczas uroczystości poświęconej Świętu Wojska Polskiego attaché wojskowy RP na Litwie major Piotr Sadyś.

Smutne święta

Mijający jubileuszowy rok, oprócz wysokiej rangi, licznych bardzo pozytywnych spotkań z przyjaciółmi na Litwie i w Polsce, gdzie podczas światowego zjazdu weteranów kpt. Poźniak, jako przedstawiciel z Wileńszczyzny, reprezentował kombatantów, przyniósł także niepowetowane straty. Po długiej chorobie zmarła żona Marianna.

– Los tak zrządził, że odeszła do Pana 15 sierpnia, w Dniu Wojska Polskiego, kiedy miałem pełnić wartę honorową na Rossie przy sercu Marszałka Józefa Piłsudskiego. A więc zamiast fetowania miałem pogrzeb! Po 57 latach wspólnego życia będą to pierwsze Święta Bożego Narodzenia bez mojej żony. Będą smutne. Cóż, bywają w życiu i takie dni, przecież nie przez cały czas człowiek może się weselić… – stwierdza pan Stanisław i przypomina lata dzieciństwa, choć trudnego, a jednak pełnego rozmaitych drobnych radości i atrakcji. Ot, chociażby w postaci świątecznego kołacza…

Nie ma jak u mamy…

– Co z największą rozkoszą przypominam z dzieciństwa, z rodzicielskiego domu to właśnie przedświąteczne przygotowania, jak mama piekła pieróg. To zdarzało się raz, dwa razy do roku, na największe roczne święta – Wielkanoc i Boże Narodzenie. Nic więc dziwnego, że zapach tego ciasta i to, jak wyglądało i smakowało, zapamiętałem najlepiej. To były takie ogromne duże bułki, podobne do bochnów chleba, które nazywaliśmy pierogiem. Tyle dla nas, dzieci, było radości! Tańczyliśmy z uciechy, gdy mama wybierała je z pieca – wspomina dawne przeżycia wiarus.

Rodzina Poźniaków po 4 km chodziła na roraty do Turgiel, gdzie wówczas posługę duszpasterską pełnił ks. Józef Obrembski. Mówił piękne kazania i, jak podkreśla pan Stanisław, był idealnym kapłanem.

– W 1937 roku byłem u niego w pierwszej komunii, byłem rycerzem Chrystusa. Ksiądz Obrembski był moim wychowawcą; prawie do śmierci mnie pamiętał. Kiedyś odwiedziłem go, gdy był już leżący. Wstał z łóżka, siedzieliśmy i wspominaliśmy Turgiele. Wiele lat tam spędził, a potem jak NKWD zaczęło się go czepiać, musiał uciekać. Niemcy chcieli go rozstrzelać, ale ludzie nie dali. Prosili i nawet buty esesmanom całowali, żeby tylko księdza zostawili w spokoju. Tak było – przekonuje wychowanek zasłużonego kapłana. Ks. Obrembski wspominał nieraz, jak parafianie uratowali mu życie.

Pewnego razu podczas pełnienia warty honorowej w kościele pw. Ducha Świętego w Wilnie doszło do niecodziennego zdarzenia. Siedzący przy ołtarzu sędziwy kapłan raptem poderwał się z miejsca i rzucił się ku stojącemu na warcie, też już leciwemu żołnierzowi.

– A mój żesz ty Poźniaczku z Podmereczy. A jak żesz ty tutaj?.. – krzyknął na cały kościół ks. Obrembski i objął swego wychowanka. A cały kościół patrzył na to czułe spotkanie po latach.

– Mój ojciec zawsze woził księdza Józefa po kolędzie, tak więc on bardzo dobrze znał naszą rodzinę – opowiada pan Stanisław.

I matka, i ojciec mieli dobre głosy, więc rodzina Poźniaków w czasie adwentu lubiła śpiewać pieśni adwentowe, godzinki. Gwar dzieci, których było aż pięcioro – Stanisław, Marian, Janina, Zygmunt i Helena – wypełniał wszystkie kąty. Dopóki żyli rodzice, wszystkie święta Poźniakowie spędzali w rodzinnym domu.


Marianna i Stanisław Poźniakowie z małym Ryśkiem, fot. archiwum rodziny Poźniaków


Opuścić rodzinne gniazdo

– Tamten dom zawsze był najbliższy. To rodzice scalają całą rodzinę. Z biegiem lat czas przerzedził naszą rodzinę. Marian zamieszkał w Wilnie, Janina wyjechała do Polski, Zygmunt mając 16 lat zginął podczas nieszczęśliwego wypadku w Wilnie w Ogrodzie Bernardyńskim, Helena zmarła – rozważa Jubilat i ubolewa, że po rodzicielskim domu w Podmereczu też już nie ma nawet śladu. Panu Stanisławowi wprawdzie udało się odzyskać kawałek ojcowizny, więc żywi cichą nadzieję, że jego syn Andrzej kiedyś wybuduje tam dom.

Rodzice pana Stanisława – Józef i Stefania z domu Bujko – byli Polakami z krwi i kości. Matka pochodziła z zamożnego rodu, władającego aż 70 ha ziemi. Ale w pewnym momencie historii fakt ten mógł sprowadzić zgubę na całą rodzinę.

– Rodzice matki już byli wywiezieni do Irkucka i my czekaliśmy, że któregoś dnia po nas przyjdą. Tego akurat udało się uniknąć, jednakże z czasem rodzice i tak zmuszeni byli opuścić swój dom i uciekać przed kołchozem do miasta. Rabusie opustoszy zgromadzone zasoby, sowieci wszystko zabrali, zostawili tylko jedną krowę – opowiada. Wszystko poszło na zmarnowanie – niedobudowany dom na dwa końce, jabłoniowy sad, który Stanisław sadził razem z ojcem.

Za utracony majątek ojca za czasów Litwy sowieckiej matka pana Stanisława otrzymała niewielką rekompensatę.

Gdy życie na wsi straciło sens Poźniakowie z dziećmi przenieśli się do Wilna. Do rodzinnych okolic powrócili już tylko na wieczny spoczynek. Obydwaj są pochowani na cmentarzu w Turgielach.

Przedwczesna dorosłość

Stanisław Poźniak miał szczęście urodzić się w wolnej Polsce. Był zaledwie 11-letnim chłopcem, gdy nadciągnęła czarna chmura wojny. Przyćmiła, ale nie zdusiła upartych dążeń i chęci walki o zdobytą krwawym mozołem setek tysięcy Polaków, niepodległość. Był świadkiem tej determinacji i bezkompromisowości u niektórych dowódców, żołnierzy i zwykłych wiejskich ludzi.

Oczyma dziecka obserwował, jak przez rodzinną wieś Podmerecz, w gminie Turgiele, ciągnęły wojska: sowieckie, niemieckie, a do zagrody zaglądali partyzanci i trudno było odgadnąć – kto swój, kto wróg?.. Gdy na Wileńszczyźnie zaczęła działać Armia Krajowa, miał już 14 lat. Pamięta, jak żołnierze AK pod osłoną nocy przychodzili do rodzicielskiego domu, pytając o drogę do niektórych miejscowości.

– Wtedy nie było czasu na rozmysły. Zakładało się konia i mnie, ledwo nastoletniego chłopca ojciec wysyłał jako przewodnika akowców do wskazanych wsi, na Trakt Oszmiański, gdzie przechwytywali transport niemiecki, lekkie pancerki. Ojciec musiał pracować na roli, a mnie nie trzeba było przekonywać. Nikt się wówczas nie niańczył. Teren znałem doskonale i byłem dla nich furmanem – opowiada Poźniak, dzisiaj bodajże jedyny na Wileńszczyźnie żołnierz AK, który brał bezpośredni udział w działalności konspiracyjnej. W konspiracji był od listopada 1943 do połowy 1944 roku i służył w 3. Brygadzie „Szczerbca” pod dowództwem porucznika Konstantego Majewskiego ps. „Biały”.

O doświadczeniach pana Stanisława z tamtych lat, napaści Armii Czerwonej we wrześniu 1939 roku na Polskę i przeżyciach w pierwszych latach litewskich rządów na Wileńszczyźnie pisałam przed rokiem.

– Przykro było, kiedy po tylu latach zostałem wezwany do prokuratury litewskiej, gdzie musiałem się tłumaczyć, że nie znałem Łupaszki, bo głównie o niego funkcjonariuszom chodziło. Wypytywali mnie czy nie pamiętam jakichś rabunków dokonywanych przez 5. brygadę AK i temu podobne sprawy. Więc opowiadałem, że słyszałem, iż to Niemcy przebierali się w polskie mundury i żeby zdyskredytować Armię Krajową prowokacyjnie dokonywali napadów na ludzi. Nie stronili od tego też i Rosjanie, sporadycznie, niestety, także Polacy.

Światełko w tunelu

Nasz bohater z żalem stwierdza, że dzieciństwa jako takiego prawie nie miał.

– Jak bolszewicka zaraza przyszła, to nakładali takie normy pracy, z którymi nie sposób byłoby się uporać. Ojciec był chory, więc to ja musiałem wyrąbać w ciągu określonego czasu 30 m3 lasu! Raz, pamiętam, przyjechałem do Puszczy Rudnickiej do wsi Macele. Bożesz mój! Kłody takie, że tylko dwóch dorosłych mogłoby je objąć! A jakżeż ja, 15-letnie dziecko, miałbym je piłować?.. Na szczęście umiałem szyć, byłem krawcem, toteż spróbowałem się wykupić od tej roboty ponad siłę u leśniczego. Zapytał mnie, co umiem robić, więc wypaliłem, że mogę szyć. A kożuch uszyłbyś? – zapytał. Odpowiedziałem, że uszyję. W parę dni kożuch był gotowy, a ja szczęśliwy otrzymałem potrzebny papier i pojechałem do domu – śmieje się pan Stanisław.

Sytuacje, gdy musiał posłużyć się wrodzonym sprytem, zdarzały się mu nie raz. W pozytywnym załatwieniu sprawy z mało uczciwym nadzorcą robót czasami pomagała flaszka samogonu i kawałek kiełbasy. Nie było sensu dźwigać ciężaru narzuconych obowiązków, ani służyć w sowieckim wojsku, od którego również postarał się wykręcić.

– Wydawałoby się, że zaistniała sytuacja bez wyjścia, ale ja zawsze je jakoś znajdowałem. Bóg mi pomagał – konstatuje rozmówca, który po opuszczeniu rodzinnego gniazda zaczął budować swoje nowe życie w Wilnie. Tutaj początkowo zaciągnął się do pracy przy układaniu pokładów na kolei koło lotniska w Wilnie. Była to praca, że pożal się Boże! Warunki pracy nie do wytrzymania, a jeszcze gorsze warunki życia – zwłaszcza najbardziej urągający ludzkiej godności brak dachu nad głową. Jednak i z tym problemem młody podmereczanin nauczył się sobie radzić: nocował na sianie w oborze na przedmieściu. A potem nawiązał nowe znajomości i zatrudnił się do pracy na dworcu kolejowym. Życie dopiero zaczęło nabierać barw, aż tu nagle ktoś doniósł, że 21-letni Poźniak w dzieciństwie miał powiązanie z AK… Został więc aresztowany przez NKWD i osadzony w areszcie na ul. Sadowej 25. Do niczego się nie przyznał, nie zgodził na współpracę, toteż nie obeszło się bez represji: wyrzucono go z pracy, wymeldowano z Wilna. Do stolicy wrócił już po śmierci Stalina i znowu zaczął się tutaj utrwalać. Od zera. Pracę w fabryce „Lelija”, gdzie przepracował ok. 40 lat. Rozpoczął jako krawiec, potem pracował jako kontroler jakości.

Na warcie

Miał 23 lata, gdy poznał dziewczynę o imieniu Halina. Była córką polskiego oficera i mieszkała na Wodociągowej w Wilnie.

– Rodzina Haliny otrzymała papiery na wyjazd do Polski. Bardzo mnie namawiała, żeby się pobrać i razem wyjechać. Ale ja byłem za młody, żeby zakładać rodzinę, więc wyjeżdżała ze łzami w oczach. Podarowała mi orzełka z czapki swego ojca i powiedziała na pożegnanie: „Będziesz mnie wspominał”. I wspominam, lecz, niestety, już nigdy jej nie spotkałem. Wiele razy wypatrywałem, że może kiedyś ją zobaczę na Rossie, w gronie jakiejś delegacji z Polski?.. Przecież była taką patriotką… – wspomina nasz bohater.

Własną rodzinę Stanisław Poźniak założył mając ponad 30 lat. Razem z żoną Marianną w patriotycznym duchu wychowali dwóch synów Ryszarda i Andrzeja, doczekali 4 wnuków.

Według pana Stanisława, żeby być patriotą, trzeba mieć naprawdę bardzo mocne podstawy zaszczepione w rodzinie.

– Dziś, żeby wytrwać w polskości po prostu trzeba ją mieć w sercu, być niezłomnym, nie uginać się przed niszczącymi wpływami – podkreśla.

Przez całe życie pan Stanisław karmił swą duszę uczuciami patriotycznymi, działaniami społecznymi, m. in. przez 25 lat należał do zespołu „Wilia”, przez długie lata śpiewał w chórze przy kościele św. Teresy w Wilnie, stał na warcie – w dosłownym i przenośnym tych słów znaczeniu – pamięci swych kolegów akowców i żołnierzy poległych za wolność Ojczyzny. I, mimo niesprzyjających polskości warunków, ciężkich doświadczeń życiowych, nigdy nie wyrzekł się swoich przekonań.

– Z okazji jubileuszu otrzymałem piękne gratulacje z Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Wilnie. Jestem bardzo wdzięczny, i dziękuję za to, że Polska-Macierz dostrzega moją skromną osobę i działalność na rzecz środowisk kombatanckich. Dla mnie to wielki honor, że nadal mogę służyć tym wartościom, do których jestem nawykły od dziecka – ze wzruszeniem mówi kpt. Stanisław Poźniak, prezes klubu weteranów AK na Wileńszczyźnie.