Warszawianka w Wilnie. O podróżach z Polski na Litwę


Fot. wilnoteka.lt
450 km dzielące Wilno i Warszawę to pozornie niewiele, szczególnie jeśli ma się sprawny samochód i siły na spędzenie kilku godzin za kółkiem. Nie wszyscy jednak są kierowcami, dlatego chcąc podróżować na tej trasie, muszą skorzystać z usług jednego z licznych lądowych i powietrznych przewoźników. Dla tych jednak owe 450 kilometrów okazuje się czasem odległością wręcz kosmiczną, której pokonanie w krótkim czasie znajduje się poza zasięgiem.


Kilkanaście dni temu na moim Facebooku zawrzało: Wizz Air rezygnuje z lotów z Warszawy do Wilna! Pamiętam bardzo dobrze, kiedy mniej więcej przed rokiem z entuzjazmem o podobnej intensywności przyjęłam wraz z moim warszawskimi i wileńskimi znajomymi wiadomość o otwarciu połączenia lotniczego pomiędzy tymi miastami. Nareszcie miało być szybko (niecała godzina lotu) i tanio (od 9,99 euro). Z prawdziwą euforią czekaliśmy na ogłoszenie rozkładu lotów, aby zarezerwować pierwsze bilety. Szybko jednak okazało się, że nasza radość była przedwczesna. Najpierw rozprysły się marzenia o weekendach w Wilnie/Warszawie – samoloty latały wyłącznie w poniedziałki, środy, piątki i niedziele o godzinach wczesnoporannych. Trzeba więc było albo brać wolny piątek w pracy, albo skracać weekend praktycznie do samej tylko niedzieli.

Niezrażeni tym rezerwowaliśmy loty. Nie zawsze udawało się dopasować terminy, a i cena często przekraczała owe symboliczne 9,99. Niemniej, samolot za każdym razem wypełniony był niemal całkowicie. Stąd „szok i niedowierzanie” po ogłoszeniu ostatniej decyzji węgierskich linii. Dość brutalnie, choć zapewne zgodnie z prawdą, wytłumaczył ją ekspert lotniczy i były dyrektor marketingowy LOT-u Michał Leman w opublikowanym przed kilkoma dniami wywiadzie:

„Oczywiście, pamiętajmy, że w przypadku Warszawy część lotów wypadła z przyczyn obiektywnych – trudno było np. oczekiwać tego, że loty do Wilna okażą się sukcesem. I to wcale nie dlatego, że samoloty latały na tej trasie puste. To po prostu bardzo krótki lot i to nie przypadek, że na takich trasach low-costy rzadko operują. Wiąże się to z tym, że w czasie tak krótkiego lotu nie da się pasażerom wcisnąć dodatkowych usług, bo w ciągu godziny pasażerowi nie zachce się pić ani nie zgłodnieje. A ponieważ Wilno to kierunek na weekendowe wypady, mało kto zabierał ze sobą coś więcej niż bagaż podręczny, więc przewoźnik ponownie nie zarabiał. Musimy pamiętać o tym, że jeśli chodzi o rentowność tras, to tanie linie mają bardzo niski próg bólu”.

Smutne. Na szczęście wciąż pozostają inne opcje na dostanie się z Litwy do Polski i odwrotnie. Wizz Air nadal latać będzie z/do Gdańska. Swoje przeloty oferują także Polskie Linie Lotnicze „LOT”, korzystanie z ich usług niesie jednak za sobą nieco większe koszty.


Rajem utraconym dla wielu podróżujących ze stolicy Polski do grodu Giedymina, w tym i dla wyżej podpisanej, pozostaje połączenie kolejowe. Od kilku już lat mami się nas obietnicą stworzenia międzynarodowej trasy Rail Baltica, która połączy wschodnioeuropejskie stolice. Śledząc doniesienia z „placu budowy” i zacisza ministerialnych resortów infrastruktury, można jednak popaść w schizofrenię: z jednej strony ogólne deklaracje o udanej współpracy, a z drugiej brak decyzji i działań na poziomie konkretnych etapów prac. Sytuacji nie usprawnia też przedłużający się proces przetargowy, w którym najpierw trzeba podjąć prawomocną decyzję o zorganizowaniu konkursu, potem ogłosić sam konkurs, czekać na zgłoszenia, wyniki, stosowne pozwolenia i umowy itp. itd. Ludzka nadzieja zostaje w tej sytuacji wystawiona na ciężką próbę.

Co innego przed wojną. Do dziś wyobraźnię rozgrzewają dawne rozkłady jazdy i informacje o sprawnie działającym PKP i jego legendarnych „luxtorpedach”, które przemierzały tereny II Rzeczpospolitej w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Skład jadący do Wilna nazywał się „Gwiazda Północy”, choć znany był także jako „Latający Wilnianin”, a trasę pokonywał w pięć i pół godziny. Obrońcy dzisiejszych kolei mogą w tym miejscu dodać: owszem, bo jechał przez Grodno. To prawda, że obecna sytuacja geopolityczna nie pozwala na sprawne przeprowadzenie takiego połączenia, co nie oznacza, że nie jest ono niemożliwe. Mając wolny dzień lub noc i paszport, wystarczy wsiąść w Warszawie do pociągu jadącego do Białegostoku, tam przesiąść się w skład do Grodna, następnie do Mołodeczna i stamtąd już (już?) bezpośrednio do Wilna. Można? Oczywiście, że można, jeśli chce się spędzić w podróży 13 godzin. Ale to chyba nie jest to, do czego dążymy.

Pozostają zatem autobusy. Do dyspozycji mamy kilku przewoźników, którzy za mniej niż 20 euro zabiorą nas w trasę. Należy jednak uzbroić się w cierpliwość, gdyż niektórzy z nich bardzo frywolnie traktują rozkład jazdy. Zdarza im się przyjechać godzinę za wcześnie, zdarza i półtorej po planowym czasie. Na szczęście ostatnio sytuacja trochę się poprawiła i rozkład jazdy przestał być zupełnie abstrakcyjną tabelką wypełnioną cyframi, ja jednak do dziś pamiętam jedną ze swoich pierwszych podróży na Litwę, w której autobus miał już na starcie 13-godzinne opóźnienie.

Moje wczesne podróże już dawno zainspirowały mnie do stworzenia felietonu poświęconego urokom autobusowego podróżowania do Wilna. W 2014 roku razem z towarzyszem wielu wileńskich wypraw napisaliśmy tekst, który ostatecznie nie ujrzał światła dziennego. Pozwolę sobie teraz zacytować pewne fragmenty.

„Podróż autobusem na Litwę ma w sobie wiele z malowniczej wyprawy koleją transsyberyjską. Podobnie jak w przypadku wagonów płackartnych za niewielkie pieniądze mamy gwarancję zakosztowania lokalnego folkloru. Ta forma transportu jest chętnie wybierana przez pasażerów umilających sobie podróż wódką i suszoną kiełbasą. Są to ludzie bardzo otwarci, rozmowni i towarzyscy, uważający język rosyjski za całkowicie uniwersalny. Jeśli zatem nie macie ochoty na dyskusję o wyższości Starki nad Trzema Dziewiątkami, polecamy odpowiadać po angielsku. Język Shakespeare’a działa na takich pasażerów onieśmielająco, czasem wręcz paraliżująco, dzięki czemu do końca podróży możecie być pewni, że zostawią Was w spokoju”.

„W niektórych autobusach zamontowane są ekrany, które skutecznie pozorują efektywne wykorzystanie czasu. Można na nich obejrzeć rosyjski lub amerykański film z rosyjskimi napisami, posłuchać muzyki, ułożyć pasjansa lub śledzić pokonywaną trasę na elektronicznej mapie. Z tego ostatniego wynika co prawda niewiele, bowiem droga znajduje się w odległości co najmniej kilku kilometrów od kolejnych miejscowości. Tym niemniej, obserwowanie takiej mapy bywa naprawdę wciągające”.

„Jeśli będziecie mieli szczęście, załapiecie się na dodatkową atrakcję w postaci spotkania z pogranicznikami. Nie ma sensu jednak wypatrywać ich na granicy – są jak widma penetrujące całą okolicę od Mariampola po Białystok. Dlatego niech nikogo nie zdziwi, jeśli o 2 czy 3 w nocy autobus zostanie zatrzymany gdzieś pod Augustowem, a do środka wkroczą dwaj panowie z wilczurem i będą bardzo dokładnie sprawdzać dokumenty. Przy odrobinie szczęścia uda im się zastraszyć jakiegoś białoruskiego studenta jadącego na uniwersytet („Studiuje Pan w Warszawie, doprawdy? A na jakiej uczelni? A co?”), rzadziej złapać nielegalnego emigranta z Kaliningradu”.

Czytając te słowa po 4 latach, zastanawiam się, co się w tym moim autobusowym podróżowaniu zmieniło. Na pewno przybyło obcokrajowców – w autobusach coraz częściej oprócz rosyjskiego słychać także angielski, hiszpański, włoski, niemiecki, a także języki azjatyckie (władający nimi muszą mi wybaczyć ignorancję w postaci tak rażącego uogólnienia). Turystyczne menu z gotowanych jajek i kiełbasy przesunęło się w stronę biojogurtów oraz vegesałatek, które nie prowokują aż tak wielu doznań węchowych. Znacznie zwiększył się też repertuar filmów dostępnych na tabletach oraz zasięg sygnału wi-fi, z którego korzystanie nie sprawia już tylu kłopotów. Zmiany te niestety w niewielkim stopniu przysłużyły się także zwiększeniu komfortu jadących, szczególnie nocą. Decydujący się na taką podróż wciąż skazani są na wielogodzinne spanie w pozycji siedzącej, ograniczonej z jednej strony oknem lub korytarzem, z drugiej – chrapiącym współpasażerem. Ze snu nadal mogą zostać wyrwani przez pograniczników, którzy żyjąc jakby poza czasem, wnikliwie kontrolują dokumenty niezależnie od pory roku ani godziny.

I tak to już z tym podróżowaniem między Polską a Litwą od lat się odbywa. Narracje o wspólnej historii i dziedzictwie, polityczne zapewnienia o partnerstwie strategicznym i sąsiedzkiej przyjaźni bledną w obliczu tak prozaicznych problemów jak pokonanie 450-kilometrowej trasy łączącej (a może raczej dzielącej?) Wilno i Warszawę. Oczywiście można spojrzeć na sprawę optymistycznie i, cytując Leopolda Staffa, powtarzać: „A większą mi rozkoszą podróż, niż przybycie!”. Ja jednak jestem przedstawicielką bardziej pragmatycznego podejścia do podróżowania. Wolałabym raczej, aby nie trwała ona dłużej niż czasami sam pobyt. Choćby nawet miała się odbywać przez Grodno.