Wielka burza, ale cel osiągnięty! – finisz


fot. Ewa M. Kaczmarek
Obawiałam się, że ostatni dzień będzie zbyt przyjemny, że dotrę do domu zbyt wypoczęta i zbyt uśmiechnięta, dlatego wytyczyłam sobie trasę nieco naokoło, żeby nacieszyć się ostatnimi chwilami pedałowania i odwiedzić swoją chrzestną. Skończyło się totalnym kryzysem. Wiatr zatrzymał mi rower. Nie mogłam pedałować. Chciałam już dzwonić po pomoc, ale poddanie się na ostatnim odcinku trasy byłoby deprymujące. W końcu dotarłam do celu. Na polu walki zgubiłam swoją kartkę z napisem Vilnius - Poznań. W sumie przejechałam 987 km.
Państwo Skotarek, którzy przyjęli mnie w Niemczynie byli kolejnymi sympatycznymi i gościnnymi gospodarzami. Szybko się z nimi zżyłam i mało brakowało, a zżyłabym się jeszcze bardziej, bo w piątek od samego rana lało. Pani Renata zachęcała, żebym została na kolejną noc, lub zadzwoniła po brata i wracała do domu samochodem. Takie propozycje są zawsze bardzo kuszące. Mózg działa automatycznie – po co się przemęczać, skoro nie ma takiej konieczności, po co pedałować, skoro można pojechać samochodem. W takich momentach wyprawy, kiedy robiło się niebezpiecznie wygodnie i przyjemnie, trzeba było ruszyć się z miejsca i zacząć pedałować. Wiedziałam, że jeśli nie wyruszę od razu, z każdą minutą będzie coraz trudniej. Przeczekałam więc ulewę i o 12 wyruszyłam w trasę. Tego dnia miałam przed sobą bardzo krótki dystans i osiągnięcie celu w krótkiej perspektywie, więc motywacja była podwójna.

Zawsze wydawało mi się, że deszcze mnie nie dotyczą, szczególnie, kiedy jeżdżę na rowerze, że zawsze udaje mi się jakoś przemknąć między chmurami… Niestety nie tym razem. Do Rogoźna jechałam w stosunkowo komfortowych warunkach atmosferycznych, ale na trasie z Rogoźna do Obornik dopadła mnie burza, prawdziwa burza, z wiatrem, deszczem i łamiącymi się gałęziami. Zatrzymałam się na moment pod wiatą na przystanku autobusowym, ale nie zapowiadało się, że przestanie padać, grzmieć i wiać, więc postanowiłam, wbrew wszelkim przeciwnościom, ruszyć przed siebie. Jechałam pod wiatr, było okropnie, nie dało się pedałować, nawet na najlżejszym biegu. Dobrze, że miałam kask, bo inaczej dostawałabym gałązkami po głowie. Każdy wyprzedzający mnie samochód powodował tak silny podmuch wiatru, że trudno było utrzymać kierownicę. Do tego mój leciutki rower z aluminiową ramą znosiło trochę na prawo, dobrze, że nie na lewo, bo wtedy wpadałabym pod auta, a tak, po prostu co jakiś czas spadałam z drogi, więc nie było tragicznie.

Chciałabym w tym miejscu zauważyć, że nie lubię tirów jadących z naprzeciwka. Tiry z naprzeciwka pchają powietrze i powodują wiatry wiejące w twarz. Generalnie lubię ciężarówki, które mnie wyprzedzają (no może nie w czasie burzy), bo one dają podmuch wiatru, który pcha mnie w przód. Ale pewnie kierowcy tirów nie lubią rowerzystów na drodze… Wielokrotnie podczas mojej wyprawy martwiłam się o tych kierowców, szczególnie w czasie burzy. Myślałam sobie, że ci biedni kierowcy pewnie się o mnie martwią, że pewnie mi współczują. Jakoś było mi ich żal, bo myślałam, że ja dam sobie radę, że z cukru przecież nie jestem, że się nie rozpuszczę… a oni biedni siedzą w tych kabinach, widzą jak marnie wyglądam i pewnie mnie żałują, a przecież nie trzeba. Próbowałam więc zrobić, co w mojej mocy, żeby podczas burzy mocno pedałować, żeby nie wyglądać nieporadnie i mizernie, żeby kierowcy mnie nie żałowali. Czy się udało? O to trzeba by zapytać kierowców.

Do Obornik dojechałam przemoknięta do suchej nitki. Było mi już wszystko jedno. Do cioci, mieszkającej w Gałowie miałam już tylko 19 km. Ludzie w Obornikach pochowali się do domów, bo strasznie wiało. Ja nie chciałam się nigdzie chować, bo każdy metr przybliżał mnie do upragnionego celu, wiedziałam, że u cioci będę mogła się ogrzać i odpocząć. Niestety przy podjeździe pod górkę za Obornikami stanął mi rower. Po prostu zatrzymał mnie wiatr. Wyciągnęłam komórkę. Chciałam dzwonić po tatę (Robert pracuje w Obornikach) i wrócić do domu samochodem. Ale pomyślałam o tych niewielu kilometrach… Nie takie dystanse się pokonywało… No więc „ruszyłam”, a precyzyjniej, próbowałam nie dać się zatrzymać wiatrowi. Zorientowałam się, że podczas burzy zgubiłam kartkę z pleców z napisem "Vilnius - Poznań"... niestety. Tego dnia na nowo doceniłam… ścieżki rowerowe, nawet te, wyłożone kostką brukową. Jadąc po takich ścieżkach byłam w bezpiecznej odległości od tirów, dzięki czemu łatwiej mi było utrzymać równowagę podczas burzy. Oprócz tego, jadąc po ścieżce, nawet takiej wyłożonej kostką, byłam w bezpiecznej odległości od opryskujących aut.

Kiedy dojeżdżałam do Szamotuł ze wzruszenia miałam łzy w oczach. Czułam, że dojeżdżam do domu, w rodzinne strony mojej matki, wjeżdżam na znajome drogi, widzę znajome rejestracje… Uprzedziłam chrzestną, żeby się nie wystraszyła, kiedy otworzy mi drzwi. Dojechałam. Ciocia mimo wszystko trochę się wystraszyła na mój widok, ale nie na tyle, żeby zamknąć mi przed nosem drzwi. Wpuściła mnie do domu. Wzięłam prysznic, wypiłam ciepłą herbatę z cytryną, porozmawiałyśmy… o 20 stwierdziłam, że czas jechać dalej. Ciocia zaprotestowała: - Nigdzie nie pojedziesz. O tej godzinie? No nie, Ewa, możesz zostać na noc. Jeśli chcesz koniecznie pojechać dzisiaj do domu, odwiozę Cię samochodem… Na szczęście po długich namowach ciocia jednak dała się przekonać. Dostałam od niej suche buty i błogosławieństwo na ostatnią drogę.


Piątkowy wieczór był piękny, dokładnie taki, jaki sobie wymarzyłam. Było cicho i spokojnie po burzy, świeciło słońce, a ja znowu pedałowałam, wykąpana, wypoczęta, zadowolona z tego, że wyprawa się udała. I smutna, że to już koniec.

W domu czekała na mnie niezawodna rodzina. Obwiązali mnie polską flagą i wprowadzili do mojego pokoju. Pogratulowali mi dotarcia. Tata tylko wspomniał, że na drodze z Wilna do Poznania "zabrakło trochę rozsądku"… 

… a rozsądek przeszkadza w podejmowaniu szalonych wyzwań. Rozsądek bywa nudny i sprawia, że wszystko jest przewidywalne, prawda? Przypominam sobie te wszystkie dobre rady zatroskanych, rozsądnych ludzi, którzy przypominali mi do znudzenia o wyznaczaniu krótszych odcinków, piciu wody, o sakwach, planowaniu noclegów… przypominam sobie tych, którzy proponowali podwózki, czy spędzenie dodatkowego dnia na odpoczynku od pedałowania. Za wszystkie te i wszystkie inne rady bardzo dziękuję, wiem, że udzielaliście ich w dobrej wierze, ale nutka niepewności, szaleństwa, przypadkowości i adrenaliny była częścią mojego planu. Wszystko się świetnie udało, koło mi nie odpadło. 

W tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować:

1. Całemu zespołowi Wilnoteki, szefostwu, informatykowi, operatorom, moim przystojnym kolegom i sympatycznym koleżankom, z którymi bardzo się zżyłam, na których mogłam i mogę liczyć.

2. Rodzicom, za to, że nie stawali mi na drodze do zrealizowania szalonego planu i przede wszystkim za rower i plecak, bo to prezenty od nich.

3. Kubie za konstruktywną krytykę dotyczącą mojego rzekomego braku profesjonalizmu. Tak jak mówiłam, profesjonalizm jest drogi. Ja popieram porządną amatorszczyznę!

4. Natalii, która przetransportowała moją wielką walizę z Wilna do Poznania. Tylko dzięki temu mogłam sobie pozwolić na pedałowanie ze stosunkowo niewielkim bagażem.

5. Zachowi za rzucanie okiem na moje angielskie wersje artykułów.

6. Magdzie, za dbanie o poprawną polszczyznę w moich artykułach.

6. Wszystkim, którzy przyjęli mnie pod swój dach: Luce, pani Helenie, Magdzie, pani Elżbiecie, Państwu Skotarek, i tym słabym hotelom: Gościńcowi Brańskiemu i komunistyczno-wschodniemu hotelowi Turkus we "wschodzącym mieście" Białymstoku.

7. Całej wspólnocie Kościoła Prawosławnego w Narwi, na czele z panią Aliną, która wypchnęła mnie do przodu w cerkwi, żebym dobrze zobaczyła wszystkie obrzędy ślubne. Pannie młodej Ewelinie i panu młodemu z Inowrocławia za to, że zaakceptowali wizytę gościa w jeansach na swojej ceremonii zaślubin.

8. Wszystkim, których spotykałam na drodze, tym, którzy wskazywali mi kierunek i podtrzymywali na duchu, tym, którzy proponowali pomoc, kompot, kawę, tym, którzy po prostu dobrym słowem utwierdzali mnie w przekonaniu, że ta podróż ma sens. Wszystkim, którzy kibicowali mi na facebooku. Zapewniam Was, że każda łapka w górę i każdy komentarz dodawały mi energii. 

Już wiele razy podkreślałam powody, dla których warto było przejechać się na rowerze z Wilna do Poznania. Nie sposób wymienić ich wszystkich. Na koniec chciałam jeszcze tylko powiedzieć o jednej, mało znaczącej korzyści, która wynika z podróżowania rowerem. Będąc rowerzystą, mogłam zatrzymywać się i przyglądać zdechłym, potrąconym zwierzętom przy drodze. W jakich innych okolicznościach miałabym okazję zobaczyć w skali 1:1 lisa czy wiewiórkę?

Moja wyprawa skończyła się, ale jak mówią, "apetyt rośnie w miarę jedzenia". Teraz, kiedy wiem, że przejechanie 987 km to drobiazg, mam ochotę porwać się na jakiś dłuższy dystans, ale co z tego wyniknie, pokaże przyszłość. Na razie nie mam żadnych konkretnych pomysłów. Może Wy macie?

 
 

Komentarze

#1 Ewa jestes wspaniala.

Ewa jestes wspaniala. Podziwiam takich ludzi, ludzi ktorzy kochaja wyzwania i latwo sie nie poddaja. Wielka szkoda, ze nasze drogi nie przeciely sie kiedy bylas w Bialymstoku. Chetnie udzielilabym Ci noclegu. Zrealizowalas to o czym ja zawsze marzylam ale niestety mnie sie z roznych powodow nie udalo. Pozdrawiam serdecznie. Do zobaczenia, moze gdzies, kiedys spotkamy sie na trasie :-)

#2 Ewa, gratulacje! Jesteś

Ewa, gratulacje! Jesteś niesamowicie dzielna :)

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.