WSzP(2): Niezasłużenie zapomniana szkoła


Logo I Zjazdu Absolwentów WSzP, fot. Organizatorów Zjazdu
Kontynuujemy w Wilnotece publikację cyklu wspomnień o Wileńskiej Szkole Pedagogicznej (WSzP) – nieco zapomnianej, a jakże zasłużonej dla Wileńszczyzny „kuźni” kadry pedagogicznej dla szkół polskich na Litwie. Wspomnienia te oraz bogate archiwum zdjęciowe zebrał i udostępnił nam (za co najserdeczniej dziękujemy!) absolwent tej szkoły, radny rejonu wileńskiego Michał Treszczyński, który podjął się także organizacji I Zjazdu Absolwentów WSzP i razem z gronem pomocników stara się dotrzeć do wszystkich, którzy uczyli się w Nowej Wilejce. Niektórzy absolwenci już zanotowali swoje wspomnienia i niech one będą zachętą dla innych oraz wstępem do tego wielkiego święta pamięci o początkach powojennego kształcenia nauczycieli polskich dla Wileńszczyzny. Niektórzy z nich, tak jak właśnie autorzy niniejszych wspomnień - Romuald Brazis i Adolf Kodź - zaczynali jeszcze w Trockiej Szkole Pedagogicznej, kontynuującej tradycje przedwojennego polskiego Seminarium Nauczycielskiego, a ukończyli już "Wileńską" Szkołę Pedagogiczną.

Przypominamy, że I Zjazd Absolwentów z okazji 60-lecia I promocji WSzP odbędzie się już 14 lipca 2018 r. w wileńskim DKP – w imieniu organizatorów zapraszamy wszystkich zainteresowanych!



Szkoła Pedagogiczna w Wilnie powstała w 1957 roku, a ja zacząłem w niej się uczyć w 1955 roku. Jak to? Otóż ta szkoła działała przedtem w Trokach, do niej wstąpiłem i po dwóch latach za nią podążyłem do... Nowej Wilejki, tę zaś przyłączono w tym czasie do Wilna. Szkoła w Trokach była kontynuacją międzywojennego Seminarium Nauczycielskiego i jako taka posiadała swój unikalny etos.

Wspominam pierwszą nauczycielkę języka i literatury polskiej, Kosowską: była z nami krótko, ale potrafiła wzniecić płomyk zapału, podziwu, współczucia wobec twórców i bohaterów dzieł literackich, wszystkiego, co jest pojednaniem intuicji z intelektem – co jest dziś zwane inteligencją emocjonalną. Jak pisał Adam Mickiewicz: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko”. Nauczyciel Szawejko czarował w bogato wyposażonym gabinecie anatomii i fizjologii; absolwent Uniwersytetu Karola w Pradze, bawił nas czeskim akcentem wykładów. W zasobnym gabinecie fizyki nauczyciel Henryk Moroz – absolwent Uniwersytetu w Grodnie, tchnąc powagą i rozwagą, wtajemniczał nas w ten przedmiot i w matematykę. Nauczyciel Moisiejew uczył rysunku i malarstwa, a więc odwzorowania brył na płaszczyźnie; mieszkał samotnie na półwyspie za jeziorem, były lotnik, przypominał mi Antoine de Saint-Exupéry. Wzory wycinanek i grafiki kojarzyły się z symetrią translacyjną zdarzeń w przestrzeni – to przecież należy do zakresu geometrii i fizyki. Nauczyciel Eimanavičius prowadził chór i szkolną orkiestrę dętą, i czynne w tym uczestnictwo pomagało w myśleniu o związku między wysokością tonu a napięciem strun głosowych czy rozmiarami instrumentu muzycznego. Rytm i takt muzyki kojarzył się z symetrią translacyjną zdarzeń w czasie.

„Patrz, oto pyszna Kiejstutów stolica!” – zawołał niegdyś w romantycznym uniesieniu Adam Mickiewicz w Trokach, a moim oczom w 1955 roku jawiły się tylko szczerby murów wystające z zarośli na wyspie i półwyspie. Nie było mostów i tłumów turystów. Osobistą inicjatywę konserwacji murów, podjętą w 1929 roku przez Stanisława Lorentza, kontynuowali koledzy szkolni, rdzenni mieszkańcy Trok, dostarczając na łódkach z lądu na wyspę kamienie i wapno. Władze centralne uznały, że konserwacja i podziwianie „feudalnego” otoczenia nie jest właściwe dla kształcenia nauczycieli radzieckich i przeniosły szkołę do proletariackiej Nowej Wilejki, bogatej w stare i zwłaszcza w nowo budowane fabryki. Wycieczki do odlewni metalu, do wielkich hal fabrycznych rzeczywiście wzbogaciły moje myślenie fizyko-technologiczne. Wzbogacające było i sąsiedztwo z polskim Instytutem Nauczycielskim w tym samym budynku przy ulicy Palydovo i z polską Szkołą Średnią nr 26 (obecnie Gimnazjum im. J.I. Kraszewskiego), gdzie prowadziliśmy pierwsze nasze lekcje w ramach praktyki pedagogicznej.

W okresie wileńskim naszym nieformalnym cicerone po Wilnie był dr Jerzy Orda, wybitny znawca historii kultury, a cykl wykładów z historii Litwy wygłosił nam nauczyciel Józef Byczkowski (po ewakuacji do Polski uzyskał doktorat, został profesorem Uniwersytetu w Opolu). Litewskiego nauczyliśmy się pod opieką nauczycielki Pelešinienė tak dobrze, że mogliśmy nauczać tego języka w polskich szkołach początkowych. Polskim nie władała. Usiłowała objaśniać trudniejsze kwestie na tak łamanym rosyjskim, że grzecznie i stanowczo poprosiliśmy ją mówić do nas wyłącznie po litewsku. Rosyjski opanowaliśmy doskonale pod opieką nauczycielki Kirpicznikowej.

Po rosyjsku nasza „buda” nazywała się nie школа, ale училище czyli uczelnia, a myśmy byli учащиеся czyli uczący się, nie nauczani. Nauczyciele wymagali nie naśladowania wzorców, lecz propozycji naszych własnych rozwiązań, wyrażania własnych myśli o samodzielnie przeczytanych oryginalnych dziełach. Sugerowali, abyśmy tychże zasad przestrzegali w naszej przyszłej pracy. Traf chciał, abyśmy zostali poddani próbie publicznej jeszcze w murach szkoły. Był to rok 1958. Ze zgorszeniem odbieraliśmy doniesienia mass mediów o tym, jak masowo fabryczni robotnicy, kołchoźnicy, oficerowie i żołnierze piętnowali Borisa Pasternaka za powieść „Doktor Żiwago”. Nagle i nas wszystkich z zajęć w audytoriach zwołano do auli na mityng. Przybysze – funkcjonariusze miejskich komitetów partii i komsomołu – wygłosili potępienie autora i jego dzieła, oczekując również od nas napiętnowania.

Tymczasem w naszej klasie porozumieliśmy się, że gdy powołają do głosu kogoś z nas, uczących się, niezwłocznie podniesie rękę Janek Wierciński i poprosi o kilka egzemplarzy omawianego dzieła choćby na dwa tygodnie, abyśmy mogli przeczytać i wydać własny o nim sąd, nie łamiąc zaszczepionych nam zasad dobrej pedagogiki. Janek słynął jako świetny recytator „Wiersza o radzieckim paszporcie” Włodzimierza Majakowskiego, więc jemu natychmiast udzielono głosu. Janek wyszedł na podium i grzecznie acz donośnie ogłosił naszą prośbę. Po chwili ogólnej konsternacji funkcjonariusze opuścili salę, a myśmy wrócili do naszych audytoriów. A propos, Janek i wszyscy lubiliśmy ten wiersz w przekładzie na polski Juliana Tuwima za satyryczny pogląd Majakowskiego na kogoś, kto nie chciałby widzieć Polski na mapie świata: „na polski (paszport) patrzy jak na afisz koza, na polski w tępej słoniowatości wybałuszone gały jegomości: ten, tego, skąd to i co to za geograficzne nowości?”

Przed wysiedleniem z Trok nasza szkoła przyjmowała uczniów po podówczas podstawowej szkole siedmioletniej i dawała do opanowania program szkoły średniej (matury) równocześnie z programem przygotowującym do zawodu nauczyciela, a więc obejmującego pedagogikę, psychologię rozwojową, anatomię i higienę, metodyki nauczania rozmaitych przedmiotów: języków (polskiego, litewskiego, rosyjskiego), matematyki, robót ręcznych, śpiewu i tańca, przyrodoznawstwa, historii, wychowania fizycznego, etc. etc., tudzież administrowania szkołą, planowania codziennego i rocznego pracy pedagogicznej. Wobec tak szczelnie wypełnionego czasu, dominacja zainteresowań przyrodniczo-matematycznych spowodowałaby uszczerbek w opanowaniu innych przedmiotów, bez których nie byłoby możliwe uzyskanie dyplomu zawodowego nauczyciela.

Czas rekrutacji do pracy nauczycielskiej nastąpił jeszcze przed ukończeniem szkoły, w styczniu 1959 roku, gdyż w rejonie solecznickim zabrakło nauczycieli wskutek ostatniej fali ich ewakuacji do Polski. Nota bene, w moim domu rodzinnym, jak i u moich kolegów szkolnych, nikt litewskim nie władał, dlatego właśnie w 1951 roku na prośbę rodziców w wielu gminach na Wileńszczyźnie przywrócono nauczanie w języku polskim. Janek Wierciński, mój przyjaciel rodem z Taboryszek, mocno mnie zachęcał, byśmy razem zgłosili się do rekrutacji. Moje szanse na zatrudnienie były niewielkie, gdyż miałem zaledwie szesnaście i pół roku. Ale inspektor szkolny powiedział urzędnikowi ministerialnemu, że najlepiej z grupy władam litewskim i ten argument okazał się rozstrzygający.

Od początku lutego 1959 r. stanąłem przed gromadką prześlicznych dzieci: w jednym szeregu ławek klasa pierwsza, w drugim – klasa trzecia. Póki jedni wykonywali zadanie pisemne, inni czytali głośno lub deklamowali, i tak w kółko. Śpiewali razem. Pełniłem rolę mediatora i dyrygenta. Szkółka – tuż przy granicy białoruskiej, w Niegibanach. Zakwaterowanie – u rodziny „na kącie”. Bez łaźni, bez elektryczności. Do najbliższego autobusu w Turgielach – jedenaście kilometrów przez zaśnieżone pustkowia. Szczęśliwym trafem przy pobliskiej kołchozowej oborze zdarzało się załapać na autocysternę dostarczającą na karmę zacier z gorzelni urządzonej w byłej rezydencji niegdysiejszej Republiki Pawłowskiej (XVIII w.); jechało się na beczce, trzymając za oślizgłe uchwyty, bacząc, aby nie wylecieć na wybojach. Po dwóch miesiącach wróciła do pracy z urlopu macierzyńskiego moja poprzedniczka, a dla mnie znalazło się wolne stanowisko w bliższej do cywilizacji szkole (siedmioletniej), gdzie pracował Janek.

To był inny świat: najstarszy w młodym zresztą gronie pedagogicznym dyrektor, Białorusin – absolwent Uniwersytetu Stefana Batorego – kochał biesiady towarzyskie, śpiewał przedwojenne polskie przeboje. Okolica pełna młodzieży, zabawy taneczne wesołe, uczniowie mojej III klasy radzi, że mają takiego młodego nauczyciela, dyrektor oferuje mi w dodatku prowadzenie lekcji geometrii w klasie szóstej – same blaski! Z cieniem w tle: szerzy się kult alkoholu, niektóre urocze dzieci nie przychodzą do szkoły, albo przychodzą bose, główki niemyte, nieczesane, insektowane; brak wiedzy, jak radzić w zakresie opieki społecznej; brak uprawnień do nauczania przedmiotów w klasach starszych. Na zmianę przychodzi nowa dyrektor szkoły, Rosjanka, żona oficera Armii Czerwonej dumnego z udziału w bitwie pod Chałchin-Goł 1939 roku, mianowanego na dyrektora miejscowego kołchozu. Zanosi się na zmianę nauczania szkolnego z języka polskiego na rosyjski. Próbuję podjąć studia zaoczne oferowane przez Instytut Pedagogiczny w Leningradzie, ale ten każe zaczekać: nie mam osiemnastu lat! Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny ogłasza konkurs na studia fizyki i przedmiotów ogólnotechnicznych w grupie z polskim językiem wykładowym, ale tylko na studia dzienne. Władze oświatowe zaś nakazują odpracować dwa lata za stypendium otrzymywane w szkole pedagogicznej.

Latem 1960 roku, znów razem z Jankiem udaliśmy się na zwiady do Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, czy nie zgodziłaby się komisja rekrutacyjna dopuścić nas do egzaminu wstępnego. Spotkano nas bardzo ciepło, z gotowością zaliczyć nam te półtora roku stażu za dwa. Ale chciałem się dowiedzieć, co o tym myśli mój były nauczyciel fizyki i matematyki Henryk Moroz. „To dobry wybór dla chłopca” – odrzekł krótko. Taki argument nieco mnie rozbawił, a później – podczas studiów – upewniłem się, że plemię fizyków na ogół ma zdolność do dobrego humoru i jest życzliwe. Po egzaminach wstępnych cieszyliśmy się, widząc nasze nazwiska na liście przyjętych. Wykłady i ćwiczenia początkowo odbywały się obok „Celi Konrada” w byłym klasztorze bazyliańskim, a warsztaty – w byłym klasztorze karmelitów bosych koło Ostrej Bramy. Potem stopniowo przenosiliśmy się do nowego budynku na Sołtaniszkach, nad Wilią.

Romuald Brazis, absolwent roku 1959


I polska promocja „Wilniuskiej” Szkoły Pedagogicznej, czyli już w Nowej Wilejce, dokładnie 60 lat temu...
Na winiecie obok nowego gmachu jeszcze zdjęcie zamku w Trokach, 
gdzie rozpoczęła się nauka,
zaś liczby rzymskie I /XIV/ nawiązują do ciągłości szkoły, która według ówczesnej (i obecnej oficjalnej)
litewskiej rachuby powstała w 1940 roku, po włączeniu Trok w skład Republiki Litewskiej.
Przedwojenne Seminarium Nauczycielskie w Trokach nie było brane pod uwagę.

Historia oświaty na terenie Wileńszczyzny w drugiej połowie ubiegłego stulecia ma chlubną i niesłusznie, może nawet z premedytacją, zapomnianą kartę. Mam na myśli dzieje Trocko-Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej. Ponadtrzydziestoletnia działalność tej kuźni nauczycieli klas początkowych godna jest przyzwoitej naukowej rozprawy. Nieprzyzwoitą ciszę od wielu lat można wytłumaczyć tylko tym, że mury jej opuściło ponad tysiąc nauczycieli klas początkowych z polskim językiem nauczania. A to ma swoją wymowę! Przypomnijmy, że w latach 50. ubiegłego stulecia na Wileńszczyznie polskie szkoły początkowe istniały prawie w każdej większej wsi. Kto dziś pamięta szkoły początkowe w Kużach, Koniuchach, Kalitańcach, Porojkści gminy butrymańskiej w byłym rejonie ejszyskim, albo takie same szkoły w Melachowcach, Mereszlanach, Gaju, Ligojnach gminy pogirskiej w rejonie wileńskim?

To właśnie wychowankowie wspomnianej szkoły nieśli kaganek oświaty w zapadłe zakątki Małej Ojczyzny. I to w języku polskim! Dzisiejsza Wileńszczyzna, która trwa w polskości, świeci odblaskiem ich światła. Stąd chyba niechęć do gloryfikowania jej wysiłku. A czasy to były niezwykłe: rozgardiasz w gospodarce po wojnie, transformacja wsi, skrajne zubożenie wieśniaków pod ciężarem podatków. Dorastające pokolenie szukało szansy w mieście. Do szkoły pedagogicznej zgłaszli się chłopcy i dziewczęta z całej byłej Wileńszczyzny. Były nawet osoby z Oszmiańszczyzny i Grodzieńszczyzny.

Dostatkiem nikt się nie chełpił. Cerowane ubranie nikogo nie ośmieszało. Kostka margaryny na omastę oraz kilka (ryba) jako rarytas – to posiłek uczącej się młodzieży. 140 rubli (14 rubli po dewaluacji 1961 roku) – to stypendium. Szkołę nieoficjalnie nazywano dawną nazwą – Seminarium Nauczycielskie. Było w jej klimacie coś z seminarium duchownego. Rygor wewnętrzny był na poziomie. Zresztą każdy bał się wylądować na bruku. Chłopców procentowo było niewielu. Warunki nauczania były skromne. Kilka przystosowanych budynków, bursa na 50 osób, bazowa szkoła początkowa, sala rekreacji. I sześćdziesięciometrowa bieżnia zamiast stadionu. Za to nieopisany urok Trok skraszał koszarowy byt. Od wstępujących do szkoły, oprócz egzaminów ogólnych na poziomie 7 klas, wymagano słuchu muzycznego i piewczego głosu. Jak też posiadania – o zgrozo! – instrumentu muzycznego. I to w tamtych czasach!

Szkoła dawała wykształcenie średnie oraz podstawy pedagogiki i metodyki nauczania początkowego. Każdy musiał umieć grać na jakimś instrumencie muzycznym i znać podstawy solfedżio. Uczniowie trzykrotnie odbywali półtoramiesięczne praktyki. Wiosną i jesienią wieziono nas do pracy w kołchozach. W święta majowe i październikowe szkoła masowo uczestniczyła w defiladach ulicami miasteczka. W roku 1958 szkołę opuściła 14 (1) promocja. Repatriacja do Polski nieco zmniejszyła zastęp nauczycieli. Kilku z nich zrobiło kariery urzędnicze, zdradzając fach nauczycielski. Zdecydowana większość poświęciła się pracy nauczycielskiej 40-50 lat, czyli większość swego życia...

Wertując stronice albumów i zdjęć grup, z łezką wpatruje się w oczy tych, co z iskierką młodości i nadziei szli w najdalsze zakątki Wileńszczyzny, by nieść światełko wiedzy i polskości. Niektórzy z nich zostali na zawsze w tych miejscach, zakładając rodziny, zlewając się ze środowiskiem, pracując u podstaw. W pamięci wypływają postacie nauczycieli szkoły. Postawny, zawsze zadbany dyrektor z czasów trockich Lazauskas i trochę komiczny B. Karbowski, zawsze z humorem H. Moroz, opanowany W. Mozyro. Matczynym okiem patrzyła na nas wychowawczyni klasy Kudabienie, mile wspominam muzyka Mojsiejewasa. To człowiek, który za swoje pieniądze ufundował mi bilet i wyjazd do Wilna na koncert muzyki symfonicznej, po czym usadowiwszy w pierwszym rzędzie nad jamą orkiestrową, objaśniał zawiłości pracy orkiestry. To dopiero było przeżycie!

W 1954 roku przyjęto nas około 70 osób, tworząc dwie klasy A i B. Klasa B miała dodatek – zastępowy pionierski. Latem mieliśmy praktykę w obozie pionierskim w Zatroczu. W szkole działał chór mieszany i zespół taneczny. Koncertowo występowaliśmy u siebie i na mieście. Absolwenci szkoły po skończeniu otrzymywali skierowanie do pracy w szkołach początkowych jako kierownicy, nauczyciele. Tu wielu z nich odpracowało przymusowe trzy lata i... zostawało na zawsze. Jednostki otrzymywały wolny dyplom. Moim skromnym zdaniem czas najwyższy, nim są archiwa i żyją wychowankowie tej szkoły, by upamiętnić jej cichy, ale jakże namacalny wkład w formowaniu ducha polskości na tych terenach. Szkoła Pedagogiczna w Trokach-Wilnie powinna być upamiętniona. Ku pamięci potomnych i w hołdzie prawie 1000 ludzi, którym los nakazał nieść kaganiec oświaty i polskości.

Adolf Kodź, absolwent roku 1958



Przypominamy, że I Zjazd Absolwentów z okazji 60-lecia I promocji WSzP odbędzie się już 14 lipca 2018 r. w wileńskim DKP – w imieniu organizatorów zapraszamy wszystkich zainteresowanych!