Źle rozmieszczone radiolatarnie?


Fot.: Kuba Kamiński, źródło: Fotorzepa
Członek załogi Jaka-40, samolotu, który wylądował na lotnisku Sewiernyj godzinę przed prezydenckim Tu-154, twierdzi, że jedna z radiolatarni znajdowała się dalej niż oznaczono to w dokumentacji, którą dysponowały załogi polskich samolotów - informuje "Rzeczpospolita".
Radiolatarnia umieszczona najbliżej lotniska znajduje się kilometr od pasa. Według danych, którymi dysponowały polskie załogi, odległość między tą radiolatarnią a poprzednią wynosiła 5,15 km. Jednakże według członka załogi Jaka-40 odległość między tymi radiolatarniami była mniejsza.

"Jeśli przyjąć, że te informacje mediów są prawdziwe, to może mieć kolosalne znaczenie z punktu widzenia decyzji, jakie podejmowali piloci, podchodząc do lądowania" - powiedział "Rzeczpospolitej" mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy. "To może oznaczać, że byli w błędzie co do położenia, w jakim się znajdują, i co do odległości, jaka ich dzieli od pasa lotniska. Jeśli piloci sądzili, że do bliższej radiolatarni jest 5,15 km, a było o 650 m mniej, to mogli zacząć manewr lądowania przedwcześnie. I zbyt szybko zaczęli się zniżać" - dodał.

Jednak eksperci, z którymi rozmawiali dziennikarze "Rzeczpospolitej", z dystansem podchodzą do tych doniesień. "Jeżeli nawet były rozbieżności w odległościach rozmieszczenia radiolatarni, to nie sądzę, by miało to wpływ na przyczyny katastrofy" - mówi Robert Zawada, pilot cywilny i ekspert sejmowej komisji. "Zresztą różnica 650 m nie miałaby dużego znaczenia dla decyzji o lądowaniu. Piloci tupolewa, nawet jeśli nie widzieli radiolatarni, to musieli wiedzieć, że mają do niej jeszcze kilkaset metrów. Ale tak czy inaczej nie powinni schodzić poniżej 100 m, jeśli nie widzieli pasa" - dodaje.

Na podstawie: "Rzeczpospolita"