Opowieści z dawnego Wilna (4). Muzeum Brodowskiego i Józek Farmazon


Muzeum Brodowskiego mieściło się w kamienicy, przylegającej do kościoła św. Janów, fot. ze zbiorów Autora
Ponoć upały już się kończą, więc zapraszamy na kolejną wycieczkę i spotkanie z grupą tzw. starożytników, która w dawnym Wilnie stanowiła rodzaj specyficznej elity. Starożytnikiem nazywano zbieracza czy kolekcjonera archiwaliów (dokumenty, plany, księgi) oraz antyków, wykopalisk itp. Najbardziej znanym wśród nich był oczywiście Eustachy Tyszkiewicz, któremu możliwości finansowe pozwalały być krezusem, jeśli chodzi o jakość i wartość zbiorów. Nie sposób nie pamiętać także o Tadeuszu Wróblewskim, Lucjanie Uziębło i wielu innych, zwłaszcza o grupie, która zakładała później Towarzystwo Przyjaciół Nauk (i jego filię w postaci Muzeum TPN). Wolnym strzelcem wśród wileńskich starożytników był nieco dziś zapomniany Antoni Brodowski i to jemu, ale nie tylko, poświęcimy dzisiejszą gawędę.
Inżynier Antoni Brodowski, syn Rafała, osiadł w Wilnie około 1895 roku. Został zatrudniony jako urzędnik wileńskiego okręgu inżynierskiego, zajmującego się nadzorem i budową mostów, dróg oraz obiektów o znaczeniu strategicznym. Całe życie Brodowski oprócz pracy zawodowej poświęcił swojej pasji, czyli gromadzeniu zabytków historycznych, okazów archeologicznych i dzieł sztuki. W 1905 roku, jego kolekcja była już bardzo cenna i fachowcy wyceniali ją na dziesiątki tysięcy rubli. Jako carski inżynier miał dostęp do robót ziemnych na terenie guberni wileńskiej, grodzieńskiej i kowieńskiej. Pozwolono mu np. wydobyć rzeczy, jakie odkryto w wykopach pod pomnik carycy Katarzyny w pobliżu wileńskiej katedry. Wszystkie okazy z kolekcji Brodowskiego łączyło jedno: były związane z tzw. "krajem tutejszym", czyli Wileńszczyzną i Litwą. Kiedy uznał, że nacieszył już swoje oko własną kolekcją, postanowił powołać do życia towarzystwo, które zebrałoby fundusz na urządzenie muzeum. Jak zaznaczał, dochód z muzeum miał iść na rzecz biednych dzieci miejskich, pozostających w nędzy. Cel był szczytny ("projekt całkiem sympatyczny" - pisano), lecz towarzystwo nie powstało, mimo apelowania do ludzi o większych niż on możliwościach finansowych. Trudno dzisiaj dociec, dlaczego tak się stało. Antoni Brodowski nie zrezygnował z projektu i otworzył muzeum, jako instytucję absolutnie prywatną, która znana była później, jako Muzeum Brodowskiego.

Pierwszą siedzibą Muzeum Brodowskiego był lokal na ulicy Zawalnej 21, odnajęty w domu Pawła Bertholda[1]. Muzeum otwarte zostało w niedzielę 10 czerwca 1906 roku. Nad wejściem do bramy znalazł się stosowny szyld o treści: "Muzej Brodowskogo, kolekcji drewnostiej i riedkostiej" (ówczesna prasa polska pytała, czemu nie było napisu polskiego). Bilety kosztowały po 25 kopiejek dla dorosłych i 15 dla dzieci. Z zachęcających do odwiedzenia muzeum anonsów wynikało, że kolekcję winien obejrzeć każdy "oświecony wilnianin z dużą dla siebie korzyścią naukowo-kulturalną". W salach eksponowane były "zabytki cywilizacji prastarej", prawdziwe dzieła sztuki, numizmaty, autografy, ryciny, malatury, pieczęcie, rzeźby, porcelana, tkaniny, okazy skamieniałości, paleontologiczne i mineralogiczne. Eksponatów było łącznie 20 tysięcy, co i dzisiaj stanowi liczbę niezwykle pokaźną (samych monet i medali było kilka tysięcy). Dla porównania rozgrabione z polecenia Murawjowa muzeum hrabiego Eustachego Tyszkiewicza miało do tzw. "reformy" 67 tysięcy eksponatów (z tej liczby jednak blisko 20 tysięcy to księgi). Natomiast Muzeum Miejskie posiadało w 1906 roku 15 tysięcy eksponatów. Jak porównywano, Brodowski nie miał jedynie działu ornitologicznego i niewielką kolekcję dawnej broni. Prywatne muzeum było najcenniejsze zwłaszcza w dziale wyrobów z brązu i innych metali, porcelany, szkła oraz przedmiotów codziennego użytku o dużej wartości artystycznej (kałamarze, biżuteria, sprzączki, grzebienie, klucze, klepsydry, tabakiery, lampy, półmiski i dzbany, instrumenty muzyczne).

         Wśród eksponatów była np. zbroja mongolska z XIII wieku, siekierki i toporki o pochodzeniu celtyckim, święta rzeźba kamienna sprzed 1 800 lat, którą Antoni Brodowski zdobył z katakumb z czasów Trajana. W osobnym pokoju była imponująca kolekcja zegarów (od karetowych, przez korytarzowe i stołowe po kieszonkowe) od XVI do XIX wieku, w tym cały szereg wykonanych przez znakomitych zegarmistrzów i jubilerów (złotników) wileńskich (m. in. Freya, Falkenana, Jurkiewicza i Goławskiego). Chlubą zbieracza była jednak kolekcja monet: numizmaty rzymskie, greckie, syryjskie, a nawet ludów "znikłych już z powierzchni ziemi, a zamieszkałych niegdyś w południowej części Rosji".  Z polskich pamiątek wyróżniano: barometr z 1756 roku, wykonany przez słynnego astronoma i rektora Uniwersytetu Wileńskiego Marcina Poczobutta-Odlanickiego i przepięknej roboty zegar z XVIII wieku, którego właścicielem był profesor chirurgii i okulistyki Konstanty Porcyanko. Wśród dzieł artystycznym był m.in. srebrny pas rycerski z portretem Stefana Batorego i sceną jego koronacji, portrety Kościuszki i Napoleona, obrazy ze scenami rodzajowymi, znakowane podpisami wybitnych artystów. Zbiór monet polskich od Piastów do Stanisława Poniatowskiego i z większych miast oraz monety litewskie w tym bite w Wilnie. W osobnym miejscu wyłożone były przedmioty z wykopów pod pomnik carycy. Doprawdy, było co oglądać... Muzeum miało charakter, jak pisano, "internacjonalny".

 
Niestety, urzędowy poniekąd charakter przedsięwzięcia i osobiste obwarowania, jakie dotyczyły carskiego urzędnika, nie pozwoliły Brodowskiemu podawać objaśnień na planszach i wywieszkach w języku innym niż urzędowy, czyli rosyjski. O samym właścicielu wiedziano i wówczas niewiele. Pisano, że był zapewne "tutejszy", czyli "Litwin" (na co wskazywało imię i nazwisko), rozmiłowany w rzeczach kultury miejscowej, ale poprzez wykształcenie i służbę zdeklarowany jako Rosjanin. Gromadził swoją kolekcję przez kilkanaście lat. Podkreślano jego olbrzymią kulturę i życzliwość, dlatego ceniony był przez wszystkich wileńskich starożytników, znajomych i gości. Był - co również podkreślano - wybitnym znawcą zarówno archeologii, jak i technik rzemieślniczych, z czego wynikała także doskonała znajomość wartości gromadzonych eksponatów. Dzięki temu stał się na gruncie wileńskim: "społeczeństwu potrzebnym, a nauce starożytnictwa zasłużonym". Pisano też, że nie był "frymarczącym, a nieużytym antykwariuszem, lecz kolekcjonerem kulturalnym i dobrej woli". Polacy w osobie Lucjana Uziębły (znakomitości wśród polskich wileńskich starożytników), prosili jedynie o to, aby goręcej ukochał "pamiątki lokalne Polski i Litwy", dzięki czemu zyska jeszcze większy szacunek.    
 
Rok później, w 1907 roku, Antoni Brodowski rozmawiał w Magistracie z ówczesnym prezydentem Michałem Węsławskim, iż gotów jest oddać swoje zbiory do Muzeum Miejskiego. Piękna inicjatywa, tym bardziej, że wśród zabytków sporo było związanych z samym Wilnem. Do przekazania kolekcji ostatecznie nie doszło. Bardzo ciekawą inicjatywą A. Brodowskiego było wypożyczenie setek okazów do żydowskiej szkoły rzemieślniczej na ulicy Nowej 3 (później ulica Gdańska, a obecnie  Islandijos g. 3), gdzie służyły, jako wzory, podczas lekcji rysunku i projektowania zdobień, ale były też eksponowane i można je było obejrzeć. I ponownie pisano z żalem, że żadna szkoła polska nie skorzystała, lub nie potrafiła się porozumieć z ofiarodawcą w tej materii. Ilość rzeczy, które znalazły się w szkole na ul. Nowej, była na tyle duża, iż mówiono, że Muzeum Brodowskiego ma tam swoją filię.
 

 
Szukającym informacji o dawnych wilnianach znane powinno być nazwisko Piotra Zelingiera, legendarnego odtwórcy Jontka w moniuszkowskiej Halce, wystawianej w Wilnie przez wiele lat. Kiedy artysta zmarł, pozostało po nim sporo ciekawych pamiątek, w tym afisze teatralne, ale również piękny zegar. W 1908 roku uboga córka Zelingiera wyprzedawała te rzeczy, a nabywcą zegara był właśnie Antoni Brodowski.
 
Na ulicy Mostowej 19 mieszkała w 1907 roku pani Stefania Baniewiczowa, której zmarłym teściem był malarz Jan Baniewicz (+1881). Artysta również był kolekcjonerem, a pani Stefania spróbowała - wzorem Antoniego Brodowskiego - otworzyć prywatne muzeum, ale gdy doszło do kalkulacji, zdecydowała się całą kolekcję sprzedać. Nabywcą był nie kto inny, jak A. Brodowski. Baniewiczowa nie sprzedała mu wówczas tylko jednego obrazu pt. "Śmierć Władysława Jagiełły". Brodowski był zawsze tam, gdzie sprzedawano kolekcje tzw. zwarte. W 1906 kupił np. zbiór 379 "boratynek", czyli polskich i litewskich miedzianych monet (z lat 1660-1666, z czasów króla Jana Kazimierza Wazy) przebijając uczciwą ofertą pozostałych chętnych. Monety pochodziły z tzw. skarbu (gliniany garniec), odnalezionego przez jednego z pątników w Kalwarii Wileńskiej. Ową uczciwość zbieracza przy kupnie starożytności podkreślano wielokrotnie, chociaż żałowano, że liczne instytucje, takie jak polskie Muzeum Towarzystwa Przyjaciół Nauk, musiały z powodów finansowych ulec Brodowskiemu w przetargu.

Jakkolwiek A. Brodowski był znakomitym kolekcjonerem i jego inicjatywy były godne uwagi, to jednak nie potrafił zadbać o właściwy marketing. Zarówno sami wilnianie, jak i odwiedzający Wilno, przyznawali, że w każdym innym mieście byłoby tam mnóstwo ludzi, tymczasem w samym Wilnie "mało kto wiedział, że coś podobnego u nich istnieje". Muzeum było ciekawe i bogate w eksponaty, ale zwiedzających - jak na lekarstwo. Bolesław Wieliczko, który zwiedzał muzeum w 1906 roku, pisał: "Czyżby nasze Wilno nie oceniło tej żmudnej, a zarazem ofiarnej pracy p. Brodowskiego i odmówiło mu uznania i poparcia, które słusznie się należą? Nie sądzę".     
 
Po kilku latach Muzeum Brodowskiego przeniosło się do lokalu w domu Kinkulkina na ulicy Wielkiej 17 (obecnie Pilies g. 17). Właściciel szukał wciąż lepszej lokalizacji i - przede wszystkim - tańszego czynszu. Ówczesna ulica Wielka była doskonałym punktem dla funkcjonowania muzeum, ale po dwóch latach właściciel, zrezygnowany brakiem dochodów, zamknął je dla publiczności w maju 1909 roku. Powód był oczywisty: "zbyt małe zainteresowanie społeczeństwa". Zanim jednak zamknął swoją instytucję, starał się przekazać zbiory jakiemuś towarzystwu filantropijnemu, które miało udźwignąć koszta utrzymania, a dochody z biletów przeznaczać na swoje cele. Jednak "usiłowania te spełzły na niczym" i Brodowski zdecydował się pewną część swojej kolekcji sprzedać. Muzeum istniało więc łącznie trzy lata.
 
 

Antoni Brodowski pozostawał jednakże otwarty na zainteresowanych i rok później znów wystawił swoje zbiory dla widzów, tym razem we własnym mieszkaniu na Bonifraterskiej 10 (w carskich czasach ulica nazywała się Siemienowska, obecnie jest to L. Stuokos-Gucevičiaus g. 5). Aby zdobyć przychylność władz, ale też być może z własnych przekonań, właściciel stworzył tam specjalny dział pod tytułem "pamiątki wojny ojczyźnianej 1812 roku", na chwałę zwycięstwa Rosji nad Napoleonem. Muzeum Brodowskiego "wegetowało" tam przez pewien czas (do 1914 roku), a następnie także zostało zamknięte. Zbiory trafiły stamtąd do miejsca stałego zamieszkania A. Brodowskiego na ulicy Popławskiej.

W sierpniu 1915 roku, kiedy "prawdziwie rosyjskie gubernialne miasto Wilno" w gwałtowny sposób ewakuowało się przed nadejściem Niemców, Antoni Brodowski miał
nie lada dylemat. Zdobycie jakiegokolwiek miejsca w nielicznych wagonach kolejowych graniczyło z trudem. Zdołał spakować jedynie najcenniejsze kasety z monetami, medalami i orderami oraz jeszcze kilka skrzyń (zbroje, broń), z którymi wyjechał w głąb Rosji. A o tym, co działo się z pozostałą częścią kolekcji, dowiedziałem się, czytając pamiętnik Władysława Zahorskiego, prezesa Towarzystwa Przyjaciół Nauk i dyrektora Muzeum TPN. W styczniu 1916 roku Wacław Makowski, "opiekun" w Cyrkule (okręgu miejskim) VI z ramienia Milicji Obywatelskiej przyszedł do Zahorskiego z prośbą, aby zabezpieczyć zbiory, które pozostały w mieszkaniu Brodowskiego na ulicy Popławskiej. Zahorski oraz Makowski i Dziewicki stanowili komisję, która dokonała inwentaryzacji zbioru i eksponaty zaczęto przewozić do gmachu TPN na ulicy Lelewela w pobliżu Zielonego Mostu (dziś filia Muzeum Sztuki Litwy im. V. Kasiulisa). Meble, zegary szafowe, starodawne zamki oraz skamieniałości, okazy przyrodnicze, książki, ryciny, plany Wilna i innych miast, wreszcie szereg doskonale wykonanych gablot trafiło do TPN. W. Zahorski uznał je za niezwykle cenne z pozycji muzealnika.
 

*         *         *

Nie byłbym wileńskim gawędziarzem, gdybym nie wspomniał przy tej okazji o "Józefie kulawym". Tak, tak… o "Józefie kulawym" albo "chromym" lub wreszcie "Józefie Farmazonie", gdyż tak nazywano prawdziwego oryginała wśród starożytników, zbieracza-amatora, który przez wiele lat współpracował z Brodowskim. Józefa R. (oprócz inicjału jego nazwiska nie udało mi się ustalić) znało Wilno przez 25 lat. Był "popularną figurą" na rynkach wileńskich, gdzie kilka razy w tygodniu rozkładał swój przenośny stragan ze starociami. Wśród wykładanych osobliwości, nawet zwykłych rupieci, co rusz trafiały się przedmioty bardzo cenne pod względem archeologicznym. Józef R. zbierał je wszędzie. Znał dziesiątki suteren i strychów, "eksplorował" opuszczone domy. Tak na co dzień to "klepał biedę", ale nigdy nie zrezygnował ze swojej pasji antykwarycznej. Mówiono, że przybył około 1900 roku do Wilna z jakiegoś zapadłego miasteczka i zatrudnił się jako stróż domowy, pracował doraźnie przy robotach ziemnych i utrzymywał w tym czasie rodzinę. To prawdopodobnie podczas kopania w ziemi natrafił pierwszy raz na coś, co udało mu się sprzedać.

"Józefa Farmazona" spotykano później cały czas w Ogrodach: Botanicznym i Bernardyńskim, kiedy brodził pochylony nisko w Wilence i wyciągał ze żwiru rzecznego rozliczne przedmioty. Podobno kiedy go pytano, czego szuka, miał odpowiedzieć, że "czarodziejskiego sygnetu farmazońskiego", stąd przylgnęła do niego ksywka "Farmazon". Bieda i częste niebezpieczne poszukiwania doprowadziły do trwałego uszkodzenia nogi, stąd drugi jego przydomek: "kulawy". "Józka Farmazona" znali w Wilnie wszyscy antykwariusze. Przynosił do nich znalezione monety, medaliki, krzyżyki… a trafiały się i srebrne. Chodził z tym też po domach, jako antykwariusz-domokrążca.
 
Najważniejsze, że Józef Farmazon prowadził gawędy z zawodowymi antykwariuszami. Dużo pytał i uczył się od nich. Stał się z czasem specjalistą, toteż potrafił ocenić znalezione na rynkach i strychach przedmioty, które mieli inni. Jego guru byli znani starożytnicy np. rotmistrz Ludwik Moraczewski, albo znakomity kolekcjoner Zasztowt i właśnie - Brodowski, ów łącznik "spraw starożytnych", który znalazł się w tytule dzisiejszej gawędy. Józka Farmazona spotkać można było na każdej nowej budowie domów, kiedy uwijał się w wykopach pod fundamenty. Kafle, dachówki, kawałki stiukowych zdobień trafiały do torby Józka, a potem do sklepów antykwarycznych (najwięcej było takich prowadzonych przez Żydów) lub do Muzeum Brodowskiego, Muzeum TPN lub Muzeum Miejskiego.

Umiał przekabacić stróżów i zawsze pojawiał się w drzwiach, gdy ktoś się wyprowadzał, aby za bezcen kupić od nieświadomych ludzi: wyroby czeczotkowe i mahoniowe, dzieła sztuki, rzadką porcelanę, sztychy, książki itp. Prostaczek z natury, był niezwykle czuły na kulturę i piękno. Prawdziwy ekscentryk, "wileński rupieciarz", ceniony za wiedzę. Nauczył się nawet żargonu (lokalnej odmiany jidisz), aby dobić targu z żydowskimi antykwariuszami i dowiedzieć się od nich najważniejszych cech przynoszonych skarbów. Był idealistą, a nie chciwym handlarzem, dlatego jego rodzina żyła w nędzy w jakiejś wilgotnej piwnicy na Zarzeczu. Józek Farmazon zmarł w 1926 roku i pogrzebano go na cmentarzu Bernardyńskim. Nie miał, rzecz jasna, nagrobka, a wyłącznie ziemny kurhanik, stąd zapewne po jego mogile nie pozostało dziś śladu...