Panicz z Grzegorzewa (2)


Włodzimierz Kurec, nazywany Wołodią i Motylkiem, fot. archiwum Autora
Automobiliści, którzy łączyli prowadzenie samochodów z pasją sportową, prędzej czy później kierowali się w stronę lotnictwa. Włodzimierz Kurec, dzięki przyjaźni z Nielubszycem, zaczął bywać na lotnisku w podwileńskim Porubanku. Zetknął się tam z grupą młodych zapaleńców, którzy byli członkami Aeroklubu Wileńskiego. Dowiedział się, że oprócz wojskowych lotnisk w Porubanku i Lidzie, Wileńszczyźnie brakuje ośrodka do prowadzenia kursów szybowcowych. Było to problemem wobec zwiększającej się liczby członków Aeroklubu. Wołodia wziął sobie tę sprawę do serca, tym bardziej że trwały poszukiwania odpowiedniego terenu na szybowisko. Zajmowali się tym bardzo doświadczeni piloci: rekordzista Polski Mieczysław Jonikas i Kazimierz Markiewicz.
Szukali najpierw w samym Wilnie. Obejrzeli górę Szeszkinia, którą uznali za nieodpowiednią, a następnie wykonali kilka lotów z Góry Trzykrzyskiej. Uznali, że ze względu na położenie wzgórza zbyt blisko zabudowy warunki do szybownictwa nie będą dobre. Wołodia, który im cały czas towarzyszył, zaproponował wówczas Jonikasowi, aby pojechał z nim do Ponar. Tamtejsze wzgórza też nie były dobre. Włodzimierz Kurec, nie myśląc długo, zawiózł Jonikasa do Grzegorzewa. Po kilku godzinach wizji lokalnej, Wołodia telefonował do Aeroklubu: "Przyjeżdżajcie do mnie do Grzegorzewa. Mam tu warunki, które umożliwią prowadzenie szkolenia. Góra, którą wam pokażę, to prawdziwy "brylant", prawdziwa "malina"". W drugi dzień świąt wielkanocnych pociąg do Landwarowa przywiózł jedyny posiadany przez Aeroklub Wileński szybowiec typu CW-3. Na stacji czekał Wołodia oraz specjalne, wybrane, długie sanie zaprzężone w dwa konie. Jadąc ledwie pół godziny w stronę Grzegorzewa, ekipa zobaczyła wybrane przez Kureca i Jonikasa wzniesienie.

Rozpoczęto próby szybowcowe terenu. Koń powoli wciągał szybowiec na górę. Towarzyszył temu tłum gapiów, którzy lotem błyskawicy dowiedzieli się o czekającym ich widowisku. Wspinając się na górę, kiwali z niedowierzaniem głowami, twierdząc, że przecież: "ajeroplan bez motoru, nie może polecieć". Aby aparat mógł wystartować, należało go ciągnąć linami, do czego z wielkim zapałem zgłosili się wszyscy obecni. Upadali, biegnąc w dół po śniegu, aż poczuli, że ciężar się uwalnia. Pierwszy ślizg wykonał Jonikas i był w powietrzu przez 32 sekundy. Zgromadzeni niedowiarkowie otwierali szeroko usta, a oczy prawie wyskakiwały im z orbit. Następny lot trwał 41 sekund i wynik ten osiągnął Markiewicz, dzięki czemu zdobył kategorię A.

Wołodia nie robił niczego bezinteresownie. Jako gospodarz terenu, postawił warunek, że i on musi spróbować. Kierownictwo Aeroklubu, zdecydowało się po naradzie dać zgodę na wykonanie lotów "warunkowych". Mieli je odbyć dwaj debiutanci: Ryszard Podziunas i Włodzimierz Kurec. Pierwszy utrzymał się w powietrzu przez 32 sekundy, a później zaczęła się najciekawsza część widowiska. Wtłoczenie olbrzymiego ciała Wołodii, który ważył wówczas około 120 kilogramów, na odkryte siedzisko szybowca było nie lada wyczynem. Pociągnięto aparat i się udało… "Panicz z Grzegorzewa" był w powietrzu przez 31 sekund. W ten sposób Aeroklub Wileński w swoisty sposób zapisał się do rekordów, gdyż wylansował najcięższego szybownika w Polsce.

Ten niezwykły dzień w historii Grzegorzewa zakończono wesołym i wystawnym przyjęciem, jakie całej grupie urządzono w domu Kureców. Wołodia już wtedy namówił ojca, aby umożliwił szybownikom bezpłatne korzystanie z górzystego terenu, jaki znajdował się w obrębie majątku. W ten sposób Wilno zyskało szybowisko. Trudno było mu dorównać tak znakomitym ośrodkom, jak Bezmiechowa pod Lwowem czy Polichno w centralnej Polsce, ale zrobiono ważny krok do uniezależnienia się od kosztownych wyjazdów. Kierownictwo zdecydowało się na przyjęcie tego niezwykłego daru. Dla młodego Kureca ten dzień był jednym z najważniejszych w życiu, gdyż owe półminutowe przebywanie nad ziemią stało się ziarnem, od którego zaczęło się jego wręcz obsesyjne marzenie o lataniu.

Pół miesiąca później odbyły się kolejne loty w Grzegorzewie. Kierownictwo wileńskie zgłosiło szybowisko do władz Aeroklubu Rzeczypospolitej. Podarunek Kureców obejmował: odpowiednie wzniesienie, szopę do przechowywania drobniejszego sprzętu oraz transport szybowców ze stacji kolejowej w Landwarowie i konie do wciągania szybowców. Ze szczytu wzniesienia rozciągała się szeroka dolina w kierunku wschodnio-zachodnim, obramowana dwoma pasmami pagórków. Środkiem doliny płynęła rzeczka Waka, która zimą najczęściej była zamarznięta. Teraz należało zwiększyć tylko ilość szybowców, jakie były na stanie Aeroklubu. Fachowcy uznali, że po przeprowadzeniu odpowiednich prób Grzegorzewo będzie się nadawało do lotów żaglowych, czyli znacznie dłuższych. Szybowisko w Grzegorzewie zamknięto ostatecznie w 1937 roku. Rolę głównego ośrodka szkoleniowego na ziemiach północno-wschodnich przejęło szybowisko w Auksztagirach, założone przez prężną sekcję LOPP przy Dyrekcji Kolejowej z Wilna.

W licznych wspomnieniach wileńskich "szybowników" przewija się nazwa Grzegorzewo i postać Wołodii Kureca. Prawie zawsze, kiedy odbywały się kursy, Wołodia był obecny, służąc pomocą. Kiedy szybowce wciągano na górę, miał zwyczaj przesiadywać na zboczu, tęsknie patrząc na krótkie, ale piękne ślizgi młodzieży. "Panicz z Grzegorzewa" zdawał sobie sprawę, że nie będzie pilotem szybowca, gdyż przy jego tuszy jedynie samolot z silnikiem będzie mógł mu zapewnić odpowiedni komfort latania. Był człowiekiem upartym w dążeniu do celu i robił wszystko, aby dopiąć swego. Pierwszy lot samolotem Wołodia odbył w 1932 roku. Wspominał o tym Witold Rychter, który umożliwił mu tę przygodę. Kureca z wielkim trudem umieszczono na tylnym siedzeniu samolotu RWD-5. Rychter, który pilotował maszynę, czuł, z jakim wysiłkiem samolot wznosił się do góry. Wołodia, wciśnięty w ciasną kabinę, ledwie mógł obracać głową, ale po wylądowaniu oświadczył, że będzie latał. Kilka tygodni później rozpoczął kurs pilotażu na lotnisku w Porubanku pod Wilnem. W Aeroklubie Wileńskim znali go już wszyscy i widzimisię otyłego pasjonata wcale nie było dla nikogo komiczne. W sierpniu i wrześniu Kurec zaliczył odpowiednią liczbę godzin latania i szkolenia teoretycznego. Razem z nim szkolili się wówczas Ryszard Podziunas, Aleksander Pimonow i Karolina Iwaszkiewicz-Borchardtowa, która kontynuowała kurs rozpoczęty rok wcześniej.



Podczas obchodów święta pod nazwą "Tydzień 10-lecia LOPP", w 1933 roku, w Porubanku odbyła się ciekawa impreza lotnicza. Ważnym jej punktem, było uroczyste wręczenie dyplomów nowym lotnikom Aeroklubu Wileńskiego. Otrzymali je: Włodzimierz Kurec, Ryszard Podziunas, Michał Massalski i Aleksander Pimonow. Jednym z ważnych elementów pasowania na pilota było w kręgach lotniczych przyjmowanie i posługiwanie się pseudonimami. Do Wołodii przylgnął wówczas przydomek "Motylek".

Wiosną tego samego roku Wołodia wszedł do władz Aeroklubu Wileńskiego, gdzie początkowo pełnił funkcję gospodarza. Rok 1933 był dla tej organizacji wyjątkowy, gdyż zdecydowano się zorganizować imprezę regionalną o zasięgu ogólnopolskim. Były to zawody pod nazwą "I-szy Lot Północno-Wschodniej Polski". Aeroklub wszedł wtedy w porozumienie z Wileńskim Klubem Automobilowym, Wileńskim Klubem Motocyklowym oraz z komitetami wojewódzkimi LOPP w Wilnie i Nowogródku. Włodzimierz Kurec był członkiem komitetu organizacyjnego. Do zawodów zgłoszono jednak tylko 4 załogi spoza Wilna i 2 maszyny do pokazów akrobatycznych. Pierwszego dnia lipca na lotnisko w Porubanku zaczęły zlatywać maszyny z innych aeroklubów. W ten sposób wypełniano wymogi pierwszej części zawodów, czyli "Zlotu kometowego". Zwycięzcą tego etapu był porucznik Kazimierz Kosiński i Stanisław Murłowski z Aeroklubu Śląskiego.

Następnego dnia na lotnisku zgromadziło się kilka tysięcy ludzi, dla których przygotowano wiele atrakcji. Drugim, punktowanym etapem zawodów był lot okrężny na trasie Wilno-Mołodeczno-Baranowicze-Nowogródek-Oszmiana-Wilno, na łącznym dystansie 449 km. Podczas tego zadania piloci musieli odbyć międzylądowania lub zrzucić meldunki, w każdej z wymienionych miejscowości. Podczas lotu okrężnego nie liczyła się prędkość przelotu, lecz regularność w osiągnięciu kolejnych celów. Załogi miały ściśle określony czas przylotu do poszczególnych miejscowości. Zwyciężyła załoga z Aeroklubu Warszawskiego: pilot Stefan Iwanowski i Jerzy Osiński (redaktor "Skrzydlatej Polski"). Dla gospodarzy udział zakończył się niepomyślnie, gdyż Wiktor Giedroyć uszkodził maszynę przy lądowaniu w Mołodecznie.

Kiedy samoloty wyleciały na trasę, widzowie na Porubanku mogli skorzystać z krótkich lotów maszyną typu Fokker, należącą do PLL Lot. Wszyscy z zapartym tchem obserwowali też popisy akrobatyczne, które wykonywali major Pawlikowski z Poznania i porucznik Kosiński. Specjalną atrakcją miał być kolejny punkt imprezy, jakim była sztafeta lotniczo-samochodowo-motocyklowa oraz gymkhana, czyli popisy jazdy motocyklowej i samochodowej. Rywalizację dwóch mieszanych ekip zwyciężył zespół, który pokonał dystans w niewiele ponad 48 minut. Ekipę tworzyli: pilot Kazimierz Kosiński z Aeroklubu Śląskiego, kierowca samochodu Włodzimierz Kurec oraz motocykliści Paweł Pimonow i Alej Bohdanowicz. Wszyscy otrzymali w nagrodę srebrne papierośnice. Drugie miejsce zajęła ekipa w składzie: pilot Stefan Iwanowski z Aeroklubu Warszawskiego, kierowca Seweryn Bohuszewicz i motocykliści Bolesław Pilatowski i Tadeusz Kleber. Impreza miała sporo niedociągnięć, ale uznano ją za udaną.

W kwietniu 1935 roku Włodzimierz Kurec otrzymał zamówiony przez siebie samolot RWD-8, który wykonały Doświadczalne Warsztaty Lotnicze w Warszawie. Maszynę oznakowano rejestracją SP-AOD. Wołodia wszedł w ten sposób do elity piętnastu prywatnych właścicieli samolotów w Polsce. Samolot kosztował go 13 tysięcy złotych. Latem 1935 roku Kurec wraz z obserwatorem Jerzym Tarwidem wziął udział w „Pierwszym Zlocie do Morza”. Ekipa Aeroklubu Wileńskiego wystawiła do tej imprezy dwa samoloty, w tym prywatny Wołodii. Drugą załogę tworzyli doktor Grzegorz Nielubszyc, najlepszy pilot wileńskiego Aeroklubu, i por. Bronisław Zakrzewski. Ze względu na posturę Wołodia budził wszędzie wielkie zainteresowanie. Na lotnisku w Bydgoszczy zgłosił organizatorom gotowość wykonania skoku na spadochronie, jaki specjalnie dla niego skonstruowano, ale do pokazu nie doszło.

Kurec nie odmawiał nigdy udziału w imprezach mających na celu popularyzowanie lotnictwa. Stawiał się na wszystkich imprezach organizowanych przez Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. W 1936 roku odbył swoim samolotem lot z Wilna do Grodna wraz z obserwatorką Ireną Bajkowską. Tam specjalna delegacja LOPP przekazała im do specjalnego woreczka garść ziemi pobranej na lotnisku grodzieńskim. Była to realizacja akcji Aeroklubu Rzeczypospolitej, podczas której zebrano ziemię z wszystkich lotnisk w Polsce. Zawieziono ją następnie z odpowiednim listem do Krakowa, gdzie złożono na wznoszonym kopcu Marszałka Piłsudskiego na Sowińcu.

W tym samym roku, w czerwcu, Aeroklub Wileński organizował III Lot Północno-Wschodni. Zlot gwiaździsty urządzono tym razem do Grodna. Później samoloty startowały do lotu okrężnego przez Augustów-Suwałki-Wilno-Nowogródek-Baranowicze-Mołodeczno-Zułów, kończąc go lądowaniem na Porubanku pod Wilnem. Uczestnicy musieli znaleźć i nanieść na mapę koordynaty specjalnych znaków, którymi były krzyże ułożone z płacht materiału. Zlot gwiaździsty się nie udał, gdyż w oznaczonym dniu nad Grodnem szalała burza. Maszyny lądowały w przygodnych miejscach po drodze. Jeden z samolotów przymusowo wylądował na terenie Litwy, a inny zaginął. Dopiero następnego dnia wszyscy zgromadzili się w Grodnie. Do lotu okrężnego przystąpiło 15 ekip. Próbę orientacji, czyli znalezienie krzyży, utrudniono w ten sposób, że nie podano załogom dokładnej liczby krzyży, jakie mają zlokalizować na trasie. Wiadomo było tylko, że jest ich mniej niż 10. Kilka załóg, które wylądowały w Wilnie, jako pierwszych czekało speszonych, mając na swojej mapie zaledwie 1 naniesiony znak. Poinformowano w końcu, że w sumie znaleźć należało 3 krzyże. Wszystkich nie odnalazła żadna z ekip, natomiast 7 załóg miało po 2 znaki. W ogólnej klasyfikacji całej imprezy zwycięstwo odnieśli Stanisław Iwanowski i Jerzy Osiński z Aeroklubu Warszawskiego (RWD-5). Drugie miejsce zajął Włodzimierz Kurec lecący wraz z Edwardem Gumowskim. Na trzecim miejscu uplasowała się druga wileńska ekipa: R. Nartowicz i Wacław Mackiewicz (RWD-13). Dopiero po zakończeniu zawodów wyjaśniła się sprawa samolotu, który zaginął. Okazało się, że gdy pilot zmylił trasę, maszyna wylądowała pod Mińskiem na terytorium ZSRR.

Kilku prywatnych właścicieli samolotów z Warszawy zdecydowało się w 1936 roku połączyć w rodzaj klubu towarzyskiego. Dołączać do nich zaczęli inni, w tym Włodzimierz Kurec. Wśród 11 klubowiczów pojawił się projekt organizowania „weekendów turystycznych”. Wołodia zaoferował się zorganizować pierwszy taki weekend w czerwcu tego roku. Program obejmował zlot samolotów na Wileńszczyznę, lądowanie na Porubanku oraz zwiedzanie Jezior Trockich i Naroczy. Samoloty lądowały w Wilnie, a gości podejmowali pierwszej nocy państwo Helena i Józef Sztukowscy. Drugiego dnia wszyscy przelecieli do Kobylnika nad jeziorem Narocz, gdzie Aeroklub Wileński przygotował polowe lądowisko. Trzeciego dnia gospodarzem imprezy był Wołodia. Goście udali się najpierw samochodami nad Jeziora Trockie, a po południu gościli u Kureców w Grzegorzewie. Jeszcze tego samego roku Wołodia wystartował w zawodach „II Zlot do Morza”, gdzie zajął 6 miejsce, a jego obserwatorem był Aleksander Pimonow.

Dalsze starty Włodzimierza Kureca „Motylka” zaczęły sprawiać coraz więcej problemów. Wołodia bowiem nadal tył i według niektórych informacji jego waga osiągała czasem od 140 do 160 kg. Wykorzystując fakt, iż miał ugruntowaną pozycję w kręgach lotniczych, zgłosił gotowość do brania udziału w zawodach w pojedynkę i otrzymał na to specjalną zgodę. Zlecił w tym czasie w zakładach DWL w Warszawie przerobienie swojego samolotu. W jego maszynie poszerzona została kabina i przesunięto przegrodę oddzielającą fotel pilota od obserwatora. Od tej chwili zabieranie pasażera było prawie niemożliwe. Samolot Wołodii był rozpoznawany przez wszystkich. Był pomalowany na biało-czerwono, zgodnie z przynależnością do cywilnego aeroklubu. Malowanie uzupełniała obowiązkowa rejestracja SP-AOD i znak Aeroklubu Wileńskiego. Na sterze pionowym natomiast znalazł się rysunek ryczącej krowy. Trudno dzisiaj odpowiedzieć, dlaczego właśnie taki symbol wybrał Wołodia, ale świadczyło to z pewnością o jego poczuciu humoru.
 

Odkąd zaczął latać sam, zaczęto zwracać na niego jeszcze baczniejszą uwagę sędziów. Zrzucanie meldunków czy nanoszenie na mapę punktów kontrolnych było kłopotliwe czasem dla pełnej załogi z obserwatorem. Wołodia jednak nauczył się sobie radzić i nie było przypadków złamania regulaminów. Sprawność, z jaką sobie radził, przyniosła mu uznanie.

Regulamin „VII Krajowych Zawodów Lotniczych” w 1937 roku ograniczył start do udziału załóg wyłącznie na samolotach typu RWD-8, do tego w punktacji zespołowej. Wśród 35 startujących załóg były 4 z Aeroklubu Wileńskiego, w tym Włodzimierz Kurec lecący bez obserwatora. Pilotami pozostałych załóg byli: Grzegorz Nielubszyc, Aleksander Pimonow i Władysław Juchnowicz. Dla Wołodii była to pierwsza tak poważna próba zmierzenia się w locie w pojedynkę. Zawody były wyjątkowo trudne. Podczas konkurencji technicznych piloci wykonywali wiele punktowanych prób (opanowanie pilotażu, zrzucanie meldunków, lot na orientację, lot w szyku, spostrzegawczość i przygotowanie samolotu na postój w polu). Wilnianie zajmowali po tym etapie siódme miejsce, na osiem sklasyfikowanych zespołów. Głównym punktem zawodów, był trzyetapowy lot okrężny na dystansie 1500 km (Warszawa-Kraków-Lwów-Warszawa). Dzięki znakomitej postawie pilotów zespół Aeroklubu Wileńskiego wysunął się ostatecznie na piąte miejsce.

W „VIII Krajowych Zawodach Lotniczych” w 1938 roku ekipa wileńska liczyła pięć samolotów. Kurec startujący w pojedynkę był kierownikiem całego zespołu. Oprócz niego startowały załogi: Grzegorz Nielubszyc z Wiktorem Giedroyciem, Leon Chorąży z Wacławem Mackiewiczem, Leon Świetlikowski z Bogusławem Osuchowskim oraz Aleksander Pimonow z bratem Pawłem. Wołodia, jak zwykle, wzbudzał największe zainteresowanie. Pisano o nim, że: „Najgrubszym zawodnikiem jest szef zespołu wileńskiego. Pan Kurec jest istotnie potężnym mężczyzną, wagi… 160 kg. To jest właśnie przyczyna, że leci sam. Olbrzymia tusza szefa wileńskiej ekipy nie przeszkadza mu jednak w pełnieniu swych odpowiedzialnych funkcji z niezwykłą ruchliwością. Samolot p. Kureca jest dla niego specjalnie budowany, nieco szerzej. P. Kurec ma nadto zezwolenie na lot bez spadochronu. Dwu spadochronów nie zabierze, a jeden i tak niewiele pomoże”.

Po pierwszym i drugim dniu, w którym rozgrywano próby techniczne, zanosiło się na wielką sensację, gdyż drużynowo wilnianie zajmowali drugie miejsce. Lot okrężny rozpoczął się pechowo. Już podczas przelotu na trasie Warszawa-Bydgoszcz, nastąpiła nagła zmiana pogody. Odcinek z Torunia do Gdyni piloci pokonywali w bardzo złych warunkach atmosferycznych. Na lotnisko w Rumi przychodziły niepokojące komunikaty o kilku przymusowych lądowaniach. Długi czas oczekiwano na przylot Kureca, aż nadszedł przykry meldunek o jego kraksie. Kiedy Wołodia przelatywał w okolicy Kartuz, chcąc uniknąć pułapu mgły, zszedł na wysokość zaledwie pięciu metrów nad ziemią. Lecąc w białej chmurze, ukazała mu się nagle wiejska chałupa. Próbował ją prawie „na oślep” przeskoczyć i wtedy uderzył maszyną w niespodziewaną górkę. Samolot został rozbity, ale na szczęście pilot nie odniósł poważniejszych obrażeń. Była to wielka strata dla drużyny, a tym smutniejsza, gdyż następny etap lotu wiódł do Wilna. Ostatecznie ekipa wileńska spadła na piąte miejsce, na którym ukończyła całe zawody.


Motorowe pasje Wołodii nie przeszkadzały mu w działalności na różnych innych polach. W 1938 roku, wraz z rodzicami, był współinicjatorem budowy czteroletniej szkoły powszechnej w Grzegorzewie im. Marszałka Piłsudskiego. Szkoła wliczona była w akcję budowy „100 szkół na Wileńszczyźnie imienia Marszałka”. Kurecowie przeznaczyli na jej wzniesienie 80 tysięcy złotych. Murowany budynek był wyposażony w najnowocześniejsze w tym czasie urządzenia techniczne (aparat filmowy, rzutnik, natryski i szatnie). Sale wykładowe były obszerne, a świetlica miała scenę. Obiekt, który poświęcono uroczyście w listopadzie, przyjął wkrótce ponad setkę dzieci. Włodzimierz Kurec, przemawiając, przekazał szkołę na własność gminy. Tak hojny dar właścicieli Grzegorzewa był szeroko komentowany, a depeszę gratulacyjną przysłał minister opieki społecznej Marian Zyndram-Kościałkowski. Jerzy Surwiłło wspominał, że Wołodia był zawsze chętny do pomocy ludziom. Wielokrotnie dzięki jego decyzjom protegowane przez znajomych osoby otrzymywały pracę w fabryce papieru i tektury.

Wraz z wybuchem wojny we wrześniu 1939 roku skończyła się samochodowo-lotnicza przygoda Włodzimierza Kureca. Nieznane są losy jego samolotu. Prawdopodobnie wtedy, gdy wojska radzieckie zajęły Porubanek, jako swoją bazę przejęły „burżuazyjną” maszynę. Jeszcze gorzej było po ogłoszeniu powstania Litewskiej Republiki Radzieckiej w 1940 roku, gdyż nacjonalizacji podlegały zakłady tekturowe w Grzegorzewie. Majątek Kureców szacowano wówczas na 8 milionów litów, a Grzegorz należał do grupy najbogatszych ludzi w II Rzeczypospolitej. Teraz, jako uciekinierzy przed sowieckimi prześladowaniami, Kurecowie schronili się w Koszedarach (lit. Kaišiadorys). Podczas agresji Hitlera na ZSRR, w czerwcu 1941 roku, Landwarów jako ważny węzeł kolejowy stał się obiektem bombardowania przez lotnictwo niemieckie. Kilka bomb spadło też na obiekty fabryczne w Grzegorzewie. Wraz z wejściem Niemców do Wilna wielu ludzi mogących wykazać się niemieckim pochodzeniem przyjęło wariant obywatelstwa Rzeszy (wśród znanych osób w Wilnie zrobił tak np. Juliusz Glatman, dyrektor wileńskiej elektrowni). Rodzina Grzegorza Kureca wykorzystała fakt niemieckiego pochodzenia jego żony Karoliny z domu Jung. Okupacyjne władze pozwoliły Kurecom na próbę odbudowania zakładu i wznowienie produkcji. Podczas jednego z wyjazdów do Berlina, w 1942 roku, liczący wówczas 73 lata Grzegorz zmarł. Na barkach Włodzimierza pozostała sprawa pilnowania majątku. W lipcu 1944 roku wiadomo było, że jako wrogowie państwa radzieckiego, Kurecowie będą zlikwidowani. Włodzimierz, nie czekając na najgorsze, wyjechał do Lubeki. Dożył tam do 15 lipca 1972 roku.

Nie wiadomo, czy to wielka miłość do lotnictwa i samochodów czy też inne powody były przyczyną, że Włodzimierz Kurec nigdy się nie ożenił i nie miał potomka. Dowiadujemy się o tym od jednej z prawnuczek siostry Grzegorza Kureca. Barwna postać Wołodii doczekała się licznych wzmianek we wspomnieniach osób, które zaczynały swoją przygodę z motoryzacją i lotnictwem w międzywojennym Wilnie. Nie można było na niego nie zwrócić uwagi, gdyż oprócz tego, że znano go jako syna znanego przemysłowca, był duszą Wileńskiego Automobilklubu oraz Aeroklubu. Jeśli śledzi się wyniki ogólnopolskich rajdów samochodowych i imprez lotniczych, w wielu tabelach Włodzimierz Kurec figuruje jako zawodnik zajmujący czołowe miejsca.

Waldemar Wołkanowski (Uniwersytet Opolski)

Komentarze

#1 Dziękujemy panie Waldemarze i

Dziękujemy panie Waldemarze i prosimy o więcej takich publikacji! Ciekawe, jak wyglądało życie Wołodi po wojnie, pewnie udało mu się uratować coś z rodzinnego majątku? Interesuje mnie także historia wileńskiego lotniska w okresie międzywojennym - jakie samoloty tam stacjonowały, wojskowe czy pasażerskie? Jakie pułki czy połączenia lotnicze miało Wilno? Jakie osiągnięcia miał aeroklub?

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.