Taki wał - dzień szósty


fot. Ewa Maria Kaczmarek
Dzisiaj moja trasa wiodła przez Żelazową Wolę i inne wioski położone na zachód od Warszawy, a dalej po wale biegnącym wzdłuż Wisły. Wkręcili mi "tego wała", polecali po nim jechać, mówili, że jest asfaltowy, a on był... piaszczysty... taki wał. Na finiszu musiałam przez to porządnie kręcić. Pokonałam 46 km z prędkością światła i udało się! Dotarłam do Włocławka.
Moja dzisiejsza droga była wypełniona spotkaniami. Stanęli na niej różni ludzie. Sami zatrzymywali się, chcąc pomóc, podjeżdżali samochodami, wyłaniali się z zarośli, wychodzili z domów, dosłownie spadali z nieba… Ale może zacznę od początku…

Czas od rana w Warszawie upływał szybko, zbyt szybko. Po wzmacniającej kawie wyruszyłam na trasę, dochodziła już 11. Achillesy nadal bolały, więc postanowiłam je przycisnąć getrami kompresyjnymi i rozgrzać grubymi skarpetkami. Pomogło.

Nawigacja wyprowadziła mnie przez miasto i skierowała na ulicę Sochaczewską, boczną drogę, która, jak sama nazwa mówi, miała mnie prowadzić w stronę Sochaczewa. Wyjechałam z Warszawy, ale dalej nie słuchałam już nawigacji. Zawsze byłam przekonana, że główne drogi są lepsze, prostsze, szybsze i mają lepszą nawierzchnię. Skierowałam się więc na drogę krajową nr 92 w kierunku Poznania. Szybko zorientowałam się, że był to zły wybór. Tam, gdzie wzdłuż drogi 92 biegł chodnik, na jezdni obowiązywał ZAKAZ ruchu rowerowego. Miałam więc powtórkę z rozrywki – jazdę po kostce brukowej, która, jak przypominam, NIE JEST MATERIAŁEM, NA ŚCIEŻKI ROWEROWE.  


Pierwsze spotkanie. Na drodze krajowej nr 92 spotkałam pana rowerzystę. Od razu zrobiło mi się raźniej bo poczułam, że nie ja jedyna jeżdżę rowerem po głównej drodze. Jednak ku mojemu zdziwieniu pan (dorosły i poważny, z siwym wąsem) przyznał, że boi się jeździć po takich drogach. Mówił, że tam gdzie może, zjeżdża na chodniki… Naprawdę? Kurczę, to może ja też powinnam się bać i cieszyć się, że są chodniki, a nie narzekać na kostkę brukową… Stwierdziłam, że przy najbliższej okazji skieruję się na mniej ruchliwą drogę.

Drugie spotkanie. Obrałam kierunek na Żelazową Wolę i dojechałam do Wilkowa. Chciałam się upewnić, że jadę w dobrą stronę. Przeżyłam szok. Zapytałam pani pracującej na polu, gdzie jest Żelazowa Wola. Pani nie potrafiła odpowiedzieć. Zasugerowała, że trzeba ("chyba") kierować się na Błonie… a Błonie to wieś leżąca dokładnie w odwrotnym kierunku. - Wie pani, ja tak za bardzo nie jeżdżę, niech się pani lepiej pyta kierowców, oni jeżdżą… Naprawdę? Kobieta mieszkająca 10 km od Żelazowej Woli nie wie, gdzie jest słynny Chopinowski dworek? Szok.

Dojazd do Żelazowej Woli był bardzo miły. Pogoda rozpieszczała, droga była płaska i wylana dobrym asfaltem. W miejscu urodzenia Chopina było tylu turystów, nawet Azjatów, a ja nie mogłam być jednym z nich, bo nie miałam czasu na zwiedzenie muzeum. A byłam w Żelazowej Woli już po raz drugi (za pierwszym razem przywiózł mnie oczywiście tata), i po raz drugi nie udało mi się zwiedzić muzeum. Chciałam się jakoś pocieszyć, udowodnić sobie, że nie warto się zatrzymywać. Przeczytałam tabliczkę na bramie parku informującą, że „dzieciństwo Fryderyka Chopina nie było związane z Żelazową Wolą, ponieważ już jesienią 1810 r. rodzina Chopinów na stałe przeniosła się do Warszawy”. Pomyślałam, że skoro tak niewiele łączy Fryderyka z Żelazową Wolą, mogę odżałować. Pstryknęłam zdjęcie i ruszyłam dalej.

 
 

Spotkanie trzecie. Zatrzymałam się, żeby zapytać panów budujących drogę (mają szczęście, że nie budowali ścieżki rowerowej z kostki brukowej, bo dostaliby ode mnie reprymendę) o kierunek jazdy. Panowie odpowiedzieli, że nie wiedzą, bo nie są "stąd". Ale jeden z nich na ochotnika zaproponował pomoc w rozszyfrowaniu mapy i wskazał mi dobry kierunek. Dziwił się, że jadę sama, i że do Płocka. Już nie chciałam mu zdradzać, że tak naprawdę do Włocławka. Powiedział, że też jest rowerzystą i zaczął mnie pouczać. Kazał przepiąć zapięcie rowerowe z kierownicy na rurę, bo uważał, że mogę przez przypadek zahaczyć hamulcem o zapięcie. Ani się zorientowałam, a on mi przekręcił śrubkę w siodełku w taki sposób, żeby była ustawiona równolegle do rury siodełka… I wcale się nie sprawdziły rady tego pana specjalisty - rowerzysty. Po jego "interwencji" do końca dnia męczyłam się z opadającym siodełkiem. 

Spotkanie czwarte. Gdzieś za Żelazową Wolą na rozstaju dróg wyciągnęłam mapę. Podjechało do mnie czerwone BMW typu cabriolet. Wysiadł z niego miły pan. Pani na siedzeniu pasażera paliła papierosa. Pan dokładnie wytłumaczył mi, jak jechać na Iłów i dalej do Płocka, pani nieco skorygowała wytyczne, i rzeczywiście dobrze mnie poprowadzili. Powiedzieli, że popierają taką turystykę i nawet chcieli zostawić numer telefonu "w razie czego".

Spotkanie piąte. Zatrzymałam się przy jednym z domków. Bardzo mi się spodobał. Działka nie była otoczona płotem, a po podwórku biegały kury. Chciałam tylko zrobić zdjęcie. Z domu wyszła kobieta. Moja pierwsza myśl: "uciekać, pewnie nie podoba jej się, że fotografuję jej dom", ale nic podobnego. Pani chciała zapytać, czy czasami nie zabłądziłam. Kiedy odpowiedziałam, że nie, zaproponowała, żebym napiła się kompotu... Niestety nie mogłam się zatrzymać. Miałam do pokonania jeszcze wiele kilometrów. Z żalem podziękowałam. Pani poleciła mi jechać do Płocka wzdłuż wału wiślanego, zapewniała, że jest tam ładnie. Na pytanie, czy jest tam dobra nawierzchnia dla rowerów, przyznała, że tak, że jest droga jest "wylana".

Spotkanie piąte. Panowie pod sklepem (chyba) w Iłowie wytłumaczyli mi dokładnie, jak trafić na wał. Powiedzieli, że droga wzdłuż wału jest krótsza niż droga główna do Płocka, i potwierdzili, że jest asfaltowa. Na koniec nawet pozwolili zrobić ze sobą selfie.

 

Zaufałam trzem osobom, które niezależnie potwierdziły, że wał wzdłuż Wisły jest warty przejechania i - asfaltowy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarłam do wału, i zobaczyłam... piach. Miałam nadzieję, że może po jakimś czasie nawierzchnia się zmieni, ale nadzieja była niestety płonna. Jako, że na rowerze zawsze hołduję zasadzie "byle do przodu", nie chciałam się już cofać. Jechałam więc sobie po chaszczach i płakałam pod nosem, zastanawiając się, co zrobić. Wtedy przydarzyło mi się szóste spotkanie.

Z naprzeciwka nadjeżdżał samochód. Zjechałam z drogi, żeby mógł przejechać, a on się zatrzymał. W środku siedzieli dwaj panowie i chłopczyk: "W czymś pani pomóc?". No jasne, że tak, myślę, bo tu taki wał, panowie, miał być asfaltowy, a jest piaszczysty i nie wiem co mam zrobić… Panowie zapewnili, że asfalt zacznie się za jakieś 2-3 km i zasugerowali, że lepiej odjechać trochę od Wisły i pojechać drogą, która wyprowadzi mnie z powrotem na wał.

Pojechałam drogą, wspaniałą drogą, taką serpentynką przez wioski położone przy Wiśle. Wielu ludzi uprawia tam truskawki. Było bardzo miło, bo droga porządna, mały ruch, a do tego pięknie pachniało truskawkami. Chciałabym w tym miejscu złożyć serdeczne podziękowania dla Unii Europejskiej, z której funduszy wyremontowano drogę. No więc dziękuję! Chciałabym też złożyć kolejne zażalenie na psy, które nie były zamknięte na podwórku i zaczęły mnie gonić. Na szczęście tym razem nie skakały, narobiły tylko dużo hałasu.

Wyśmienita droga wyremontowana z funduszy UE doprowadziła mnie rzeczywiście z powrotem do wału… piaszczystego. Przestałam rozumieć, o co chodzi. Tyle osób mnie zapewniało, że będzie asfaltowy, a ja widzę piach. Może czegoś nie zrozumiałam. Wróciłam więc z powrotem na drogę i pytam kolejnego pana, jak trafić na asfaltową część wału. Pan dokładnie mi wytłumaczył, jak jechać drogą, żeby dojechać do tej części wału, która jest już asfaltowa. Dojeżdżam... a tam piach. Poddałam się. Postanowiłam jechać po drodze przez wioski wzdłuż wału. Może właśnie o tę drogę drogę wszystkim chodziło? Nie wiem, ale ta trasa rzeczywiście była warta przejechania.

Dojechałam do Płocka o wiele za późno. Dochodziła 20, a ja byłam trochę zmęczona. Pomyślałam, że poszukam noclegu w Płocku – duże miasto, coś powinno się znaleźć. Uruchomiłam couchsurfing, ale nikt nie odpisywał. Napisałam do pewnej Olgi, która oferowała mi nocleg we Włocławku. Pożaliłam się, że nie dam rady dopedałować. Po chwili dziewczyna odpisała mi, że z Płocka do Włocławka jest już "kawałek", że mam się nie poddawać. Myślę, ej, ona nazwała ten odcinek "kawałkiem", może rzeczywiście jest już niedaleko. Ostatnia deska ratunku, dzwonię do mamy (tak, wiem, że to dziecinne zachowanie). W mamie po raz kolejny obudziła się wojowniczka: - Pada deszcz? – pyta Mirella – Nie – Ile masz kilometrów? – 46 – mówię – No to co się zastanawiasz, pedałuj! 
 

No więc pedałowałam mając jeszcze sms-owe wsparcie pani Elżbiety, u której miałam zatrzymać się we Włocławku. Mówiła, że czeka, i że mam się nie denerwować. O 22.36 byłam pod katedrą we Włocławku. Prawie ledwie żywa, ale szczęśliwa, że się udało. Przez ostatnie 46 km moje nogi pedałowały same, jakoś poza moją świadomością.