Z życia Erasmusa: W wileńskim akademiku


Wilno, fot. E. Rzeszódko
Erasmus - wielka przygoda, nauka obcego języka, ciągłe imprezy, przelotne miłostki, spanie do (po)południa, szkoła przetrwania…, a może po prostu studiowanie za granicą? Trudno o jednoznaczną odpowiedź.

Semestr letni w Wilnie trzeba nazwać semestrem półzimowym. W lutym przez całe tygodnie utrzymują się temperatury poniżej minus dwudziestu pięciu stopni, a wilgotność wynosi jakieś 85 procent, do tego silny wiatr i dużo śniegu, który  topnieje dopiero pod koniec marca. Jeszcze pierwszego kwietnia padał przelotny... śnieg.

Pierwszy miesiąc jest też najgorszy. I nie chodzi bynajmniej o pogodę. Nagle nie ma twoich przyjaciółek i znajomych, którzy rozumieją twoje żarty, smutki i obawy. Nagle musisz budować znajomości od początku, wysilać się, aby na innych zrobić dobre wrażenie, by zostać zauważonym. Nagle trafiasz do akademika, gdzie życie jest wywrócone do góry nogami, gdzie nie ma ciszy nocnej i zwykle po północy zaczyna się impreza.

Uczelnia jednak wie, co zrobić, aby studenci poczuli się, jak u siebie w domu. Podczas oficjalnego otwarcia nowego semestru  każdy "erasmus" dostaje rozkład "Oriantation Week" z dokładnym wyszczególnieniem, kiedy będzie zwiedzanie miasta, impreza, spotkania organizacyjne poszczególnych fakultetów czy intensywny kurs języka litewskiego... Jednak wieczorne wyjścia są najważniejsze, bo przecież to najlepszy sposób na przełamanie lodów i barier.

Akademik, w którym mieszkam, daleko odbiega od norm konstrukcyjno-estetycznych. Można powiedzieć, że miałam pecha, bo w dniu przyjazdu okazało się, że nie ma dla mnie miejsca w wyremontowanym akademiku, bo "za późno wpłaciłam depozyt". Pierwsza myśl po wejściu "Gdzie ja jestem!?". Z czasem idzie się przyzwyczaić do czterech pryszniców i czterech toalet na trzydzieści osób. Jednak największą sanitarną atrakcją jest biała, pikowana, skórzana sedesowa deska - przynajmniej jest na czym usiąść.

Gorsze są jednak widoki kuchenne. Powiedzmy, że nie wszyscy lubią po sobie sprzątać. Trzeba się do tego przyzwyczaić albo zacząć robić tak samo. Jeżeli potrzebujesz patelnię, garnek, chochlę, to sobie umyj. To jeszcze nic, bo od poniedziałku do piątku przychodzi sprzątaczka. Najgorzej kuchnia wygląda w niedziele, a jeszcze gorzej w poniedziałek rano. Po trzydniowej imprezie czy zwykłym niechlujstwie (chamstwie?) człowiek o zdrowych zmysłach nie powinien tam wchodzić. Zapchane dwa zlewy brunatno-popielatą wodą po same brzegi. Nieumyte patelnie po tłustym spaghetti. Z kuchenek można brać jedzenie na wynos. Z dwóch kubłów wysypują się śmieci... Raz ktoś rozlał sos pomidorowy, który niczym skondensowana krew skutecznie odstraszał głodnego studenta chcącego otworzyć lodówkę. Z drugiej strony kuchnia jest miejscem schadzek wszystkich. Jest to najważniejsze pomieszczenie na całym piętrze. To tutaj zawsze zaczyna się impreza, tzw. beforki (z ang. przed), to tutaj wszyscy rozmawiają, śmieją się, palą, piją, jedzą - po prostu się integrują.

Akademicki biorytm dnia rządzi się własnymi prawami. Gdy wejdziesz do akademika przed południem, nie znajdziesz żywego człowieka - korytarze są wymarłe. Dwa powody: w weekend wszyscy śpią albo dochodzą do siebie w łóżkach. W tygodniu studenci chodzą na uczelnię albo też regenerują się po nocnych wyjściach. Przejawy pierwszej aktywności da się słyszeć i widzieć około 14.00 czy nawet 17.00 - wtedy zaczyna się robić tłoczno i głośno. Pierwsza "poranna" toaleta, śniadanie i konwersacja zaczynająca się od słów "How are you?". Właśnie, takie rozmowy, niby o niczym, stają nieodłącznym elementem każdego dnia. Po dwóch miesiącach mogę powiedzieć, że czujemy się jak rodzina i nie ma znaczenia, czy ktoś jest muzułmaninem, katolikiem, ateistą czy wyznaje prawosławie.