Zakazany Krzyż…, a więc na Białorusi po staremu


Drewniany Krzyż w Raczkowszczyźnie, fot. Archiwum M. Wołłejki
Ostatni z moich tekstów zamieszczonych na łamach portalu Wilnoteka.lt zatytułowany "Rzecz o hipokryzji i historii czyli refleksje na rocznicę 17 września", wywołał komentarze na naszym fejsie. Bardzo zresztą mnie to ucieszyło. Fejsbukowa dyskusja ogniskowała wokół, nazwijmy to, wątku białoruskiego w tymże tekście. W związku z tak żywym zainteresowaniem czytelników tematyką dotyczącą Białorusi uznałem, że warto pozostać jeszcze w tym kręgu. Dziś więc, trochę o tym, co się dzieje w państwie „Baćki” Łukaszenki, ale będzie o sprawach naszych - polskich.
Właściwie bez szerszego echa medialnego - nie licząc dwóch krótkich notek w „Gazecie Wyborczej” i „Naszym Dzienniku” - przeszła absolutnie bulwersująca sprawa zniszczenia i usunięcia przez „nieznanych sprawców” krzyża (poświęconego żołnierzom AK) we wsi Raczkowszczyzna, położonej na północny wschód od Lidy, nieopodal obecnej granicy z Litwą. Działo się to nieco ponad dwa miesiące temu.  

Nim jednak zrelacjonuję tę zupełnie skandaliczną historię, zmuszony jestem wyjaśnić czytelnikom, dlaczego i przez kogo w Raczkowszczyźnie postawiony został ten - jak się okazało - „zakazany” dla białoruskich władz katolicki Krzyż. Otóż w tej maleńkiej wiosce, liczącej zaledwie kilka chutorów rozłożonych nad rzeką Niewiszą, dopełnił się 12 maja 1949 r. dramat polskiego, antysowieckiego podziemia zbrojnego na Nowogródczyźnie. W pobliskim lesie zatrzymał się na noc oddział partyzancki AK dowodzony przez ppor. Anatola Radziwonika ps. „Olech, Stary, Mruk”. O świcie akowcy zostali otoczeni przez 4 pierścienie wojsk MWD. Rozgorzała wściekła strzelanina. Polacy rozpaczliwie próbowali wyrwać się z obławy. Nie udało im się. Zostali rozbici, a większość z nich wraz ze swym dowódcą poległa. (Bitwę przeżyły 3 osoby - byli ciężko ranni). 

Śmierć podporucznika Anatola Radziwonika „Olecha” oznaczała koniec zorganizowanego oporu antysowieckiego polskiej ludności Ziemi Lidzkiej. Stanowiący tam - przeważającą większość mieszkańców(!) - Polacy opierali się komunistom z niebywałym uporem i zaciętością, jaką trudno odnaleźć w innych rejonach, nie tylko Kresów, ale i okrojonej „aż po Bug” jałtańskiej, tzw. ludowej Polski.

Ich walką kierował właśnie „Olech”. Przed wojną harcerz i nauczyciel z wioski Iszczołniany koło Szczuczyna Nowogródzkiego, w czasie okupacji żołnierz AK, który świadomie postanowił nie ewakuować się na Zachód w 1945 r. i trwać na swoim posterunku. Został i walczył na Kresach Wschodnich , by swą postawą zamanifestować przynależność tych odwiecznie polskich ziem do Macierzy. Przez długie 4 lata, aż do dnia swej śmierci pod Raczkowszczyzną, dowodził całą polską konspiracją i partyzantką w powiatach Lida i Szczuczyn Nowogródzki. W różnych okresach miał pod swoją komendą od kilkuset do nawet tysiąca ludzi. Sowieci bali się go jak ognia. Był dla nich nieuchwytny i zarazem kochany przez miejscową ludność, która go wspomagała. On odwdzięczał się - broniąc przed przemocą sowieckich funkcjonariuszy. Likwidował zwyrodnialców z milicji i bezpieki, wymierzał kary gorliwym urzędnikom sielsowietów i niszczył kołchozy oraz sowchozy. Każdy z funkcjonariuszy bolszewickiego aparatu przemocy musiał liczyć się z tym, że jakiekolwiek akty przemocy i przestępstwa wobec miejscowych mieszkańców spotkają się z radykalnym i prędkim odwetem. Taki był „Olech” i jego podkomendni.

I właśnie dlatego w Raczkowszczyźnie z inicjatywy miejscowej społeczności polskiej oraz działaczy nielegalnego na Białorusi Związku Polaków na Białorusi (ZPB) ustawiono w tym roku - 12 maja - w rocznicę śmierci „Olecha” - Krzyż. Miał on upamiętniać ich ofiarę. Od początku było jasne, że władze nie pozwolą na to, aby w jakikolwiek sposób uczcić pamięć żołnierzy polskiego podziemia. Podjęto więc decyzję, by Krzyż stanął na prywatnej działce, należącej do patriotycznej rodziny państwa Korzeniewskich. Nawiasem mówiąc, są to starsze osoby, które osobiście znały „Olecha”. Udało się i w asyście Konsula Generalnego RP - Andrzeja Chodkiewicza - poświęcono drewniany Krzyż w Raczkowszczyźnie. Widniał na nim napis: Anatol Radziwonik „Olech” - ostatni dowódca połączonych sił zbrojnych AK „Lida-Szczuczyn” zginął razem z oddziałem AK w walce z NKWD 12 maja 1949 roku pod Raczkowszczyzną, broniąc ojczyzny. Nad nim zaś umieszczono słowa Gloria Victis.

Na reakcję władz nie trzeba było długo czekać. Po kilku tygodniach do ataku przystąpiły białoruskie (dyspozycyjne wobec reżimu) media. „Grodzienskaja Prawda” była łaskawa przypomnieć postać „Olecha” i jego żołnierzy, pisząc o nim  „zwierzę”, a jego podkomendnych nazywając „bandytami”. Po pierwszym medialnym anonsie do działań przystąpiły organa ścigania, choć pewnie lepiej byłoby określić je mianem przemocy. Wobec dwójki z organizatorów uroczystości w Raczkowszczyźnie - 80. letniej Weroniki Sebstianowicz i Mieczysława Jaśkiewicza (oboje to tzw. nielegały z ZPB i Stowarzyszenia Żołnierzy AK na Białorusi), sąd orzekł, na wniosek milicji, kary grzywny. Ich przestępstwem była „organizacja nielegalnego wiecu pamięci żołnierzy AK”. Niebawem okazało się jednak, że kara ta nie wystarczyła władzom białoruskim.

W piątek 14 lipca br. pod dom pp. Korzeniewskich w Raczkowszczyźnie zajechał samochód, którym zabrano ich do miejscowego sielsowietu w miasteczku Bakszty. Powodem tak nieoczekiwanej wizyty była rzekoma wizyta urzędników z „rejonu”, którzy chcieli uzyskać wyjaśnienia w sprawie okoliczności postawienia na ich posesji Krzyża. Nikt z rejonowych funkcjonariuszy jednak do Bakszt nie przyjechał. Gdy Korzeniewscy wrócili do domu, ku swemu zdumieniu ujrzeli, że poświęconego uprzednio przez księdza Krzyża Pańskiego już nie ma. Podczas, kiedy starzy, sterani pracą przez lata w „kołchozowym raju” pp. Korzeniewscy czekali na przyjazd jakiś mitycznych postsowieckich urzędasów, pod ich dom przybyli „nieznani sprawcy”. Krzyż spiłowali, a następnie wywieźli w nieznanym kierunku. Musieli do tego użyć pewnie samochodu ciężarowego (miał on kilka metrów).

Z tą smutną historia kojarzy mi się pewne wydarzenie sprzed 32 lat, które miało miejsce w Warszawie. Pod osłoną nocy Służba Bezpieczeństwa usunęła z warszawskich Powązek ciężki kamienny krzyż upamiętniający Polaków zamordowanych przez NKWD w Katyniu. To też byli wówczas „nieznani sprawcy”. Dziś Krzyż Katyński stoi na swym miejscu. I niech to ostatnie zdanie stanie się optymistyczną puentą tego smutnego dzisiejszego artykułu. A wreszcie i niech stanie się przestrogą dla wszystkich „nieznanych sprawców” grasujących dziś na ziemiach obecnej Białorusi - na naszych dawnych Kresach, że walka z Panem Bogiem i pamięcią o Jego dzielnych i niezłomnych synach skończy się, prędzej czy później, sromotną klęską.


Komentarze

#1 Wszystko przemija z wiatrem a

Wszystko przemija z wiatrem a pamięć zostaje.Chwała Bogu że nadawnych kresach są jeszcze ludzi ektórzy mają szlachetne serca,wiarę i odwagę żeby przeciwstawić się zwyrodniałym władzom neobolszewickim dla upamiętnienia odważnych i wiernych synów tej ziemi. Przejdą lata, nas nie stanie, ale w historiitego kraju zostanie pamięć o poległych synach i córach ziem Wileńskich,Lidzkich, Nowogródskich...Cześć ICH Pamięci!

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.