Białoruś: koniec terroru czy taktyczne ustępstwo władz?


Fot. belsat.eu
Czwartek był już piątym dniem masowych protestów, ale zarazem pierwszym, kiedy nie były one brutalnie pacyfikowane przez władze. Z aresztów zaczęto zwalniać zatrzymanych w pierwszych dniach. Nad reżimem Alaksandra Łukaszenki zawisła groźba, że oprócz protestów ulicznych będzie musiał się zmierzyć z falą strajków. Zadziwiająco liberalnemu zachowaniu sił bezpieczeństwa towarzyszyła seria zaskakujących deklaracji ze strony przedstawicieli władz.
 
Czwartkowe demonstracje minęły spokojnie, o czym wręcz z pewnym niedowierzaniem informowali sami manifestanci i potwierdzali dziennikarze. Do – tradycyjnych dotąd – brutalnych interwencji milicji nie doszło też po południu i przed wieczorem.

Przy metrze Puszkinskaja w Mińsku, gdzie trzy dni temu zginął jeden z demonstrantów zagraniczni dyplomaci złożyli kwiaty oddając hołd ofierze represji i wyrazili gest solidarności z represjonowanymi. W Witebsku, w akcji solidarności kobiet wzięło udział ponad 300 osób.

W Żodzinie pod Mińskiem, gdzie mieszczą się zakłady samochodowe Biełaz, na miejskim placu odbyło się spotkanie z władzami miasta. Mieszkańcy żądali, by z ulic usunąć siły specjalne milicji – OMON. Zażądali też od mera odpowiedzi na pytanie, czy wiedział o zatrzymaniach. Kiedy potwierdził, tłumy krzyczały, że zwalniają mera.

W różnych częściach Mińska ludzie po prostu stali na chodnikach. Przejeżdżające auta na znak poparcia trąbili klaksonami. W mediach społecznościowych pojawiło się nagranie pokazujące dziewczyny, które wręczają kwiaty milicjantom, a ci je przyjmują.
 
Zadziwiająco liberalnemu zachowaniu sił bezpieczeństwa towarzyszyła seria zaskakujących deklaracji ze strony przedstawicieli władz. Wieczorem państwowa telewizja pokazała ministra spraw wewnętrznych Juryja Karajewa, który osobiście przeprosił „osoby postronne”, które odniosły obrażenia podczas milicyjnych akcji.

Niemal w tym samym czasie kojarzony z rzeczniczką Alaksandra Łukaszenki kanał w komunikatorze Telegram zacytował Natallę Kaczanawą , szefową wyższej izby parlamentu. Zapewniała ona, że prezydent „wysłuchał opinii kolektywów pracowniczych” i postanowił rozwiązać sprawę masowych aresztowań uczestników protestów. Kaczanawa powiedziała, że jeszcze tego samego na wolność wypuszczono ok. tysiąc przetrzymywanych osób.
 
Przed północą z mińskiego aresztu przy ul. Akreścina zaczęto wypuszczać zatrzymanych. Naoczni świadkowie relacjonowali, że część z nich było mocno pobitych, niektórzy z trudem się poruszali. Więźniowie zdawali wstrząsające relacje: byli stłoczeni po kilkadziesiąt osób w kilkuosobowych celach, nie dawano im wody i jedzenia, nie wypuszczano do toalet. Za to regularnie bito. Bili ich ludzie w maskach – według ustalanych przez siebie kryteriów. Zatrzymanych oznaczano, malując im na twarzach i odsłoniętych częściach znaki różnymi kolorami markerów lub wypisując na palcach cyfry. Od nich zależało, czy więzień miał być katowany bardziej lub mniej dotkliwie.

Wszystkiemu temu zaprzeczył wiceminister spraw wewnętrznych Alaksandr Barsukou, który po północy również zjawił się przed mińskim aresztem na Akreścina i rozmawiał chwilę z dziennikarzami. Powiedział, że zatrzymanych nie bito i nie stosowano wobec nich przemocy. W nocy z Akreścina wyjechała dyrekcja aresztu – wszyscy naczelnicy mieli na twarzach kominiarki.

Jedną z wersji zwalniania zatrzymanych było przypuszczenie, że po prostu nie było już gdzie ich umieszczać – w ciągu czterech dni protestów trafiło do aresztów ok. 7 tys. osób. Więźniów też trzymano całymi godzinami w milicyjnych budach. W Homlu skończyło się to tragedią – śmiercią chorego na serce zatrzymanego mężczyzny, który nie wytrzymał upału i duchoty panującej w rozgrzanej na upale więźniarce.

Czwartek był pierwszym dniem kiedy białoruski reżim oprócz protestów ulicznych musiał stawić czoło perspektywie protestów robotniczych. Początek strajków lub gotowość strajkową zapowiedziano w kilkunastu zakładach pracy w całym kraju. Ich listę aktualizowaliśmy cały wczorajszy dzień.

Na podstawie:belsat.eu, pap.pl