Dziennik (nie)straconego czasu [część 3]


Dziennik (nie)straconego czasu, fot. Jovita Jankelaitytė
To autorska kronika sytuacji na świecie i w kraju. Reakcje na statusy z Facebooka, sceny z życia domowej kwarantanny i komentarze polityków. Fakty i ich subiektywna ocena. Z przymrużeniem oka o pandemii, lecz z szacunkiem do zakażonych ofiar. W każdą sobotę wraz z podcastem na portalu Wilnoteka.
Tuman
Spacerujemy z Jovitą i naszym psem wzdłuż Wilii. Kilka chwil przed tym, jak pies przestanie nas słuchać i pomimo naszych protestów wskoczy do rzeki, mija nas matka z dzieckiem. Kobieta idzie kilka metrów przed synem, a około dziesięcioletni chłopiec pełznie za nią ze spuszczoną głową. Szurając nogami, wpatruje się w tumany kurzu, które są produktem ubocznym jego niezadowolenia. Idąc kolejne kilkadziesiąt metrów, próbujemy rozwiązać zagadkę podłego nastroju dzieciaka. Pewnie mama nie zgodziła się na zakup lodów? – odgaduje Jovita. A może to ta sytuacja: „Kochanie jest piękna pogoda. Zostaw ten komputer. Pójdziemy na spacer” – dorzucam. Tak, tak mógłby wyglądać przymusowy spacer i reakcja na wyłączenie iPada. Rozmyślanie przerywa szarża psa Becketa, nasze krzyki i plusk wody. 
 
***
Pociski zapalające
Trudno zliczyć artykuły, które opisują działanie masek ochronnych. Jedne o ich naukowo udowodnionej funkcji chroniącej w przedostaniu się wirusa do naszego organizmu, inne, że jednak taka ochrona to zbyt mało i wirus wleci bez przeszkód i znów kolejne, że tego rodzaju maski to tak, ale inne już nie oraz że WHO jednak twierdzi to i tamto, ale jakiś naukowiec stwierdza coś innego. Zaczyna to przypominać sytuację babci, która zapala gromnicę w oknie, by ochronić dom przed piorunami. Czy gromnica pomaga? Z pewnością nie zaszkodzi. Nie mam nic przeciwko noszeniu masek, ale wolałbym doczekać wynalezienia piorunochronu. 
 
***
Test wyborczy
Zamawiam bluzę ze sklepu internetowego. Jedna z tych rzeczy, którą chce się zwyczajnie mieć dla samej przyjemności posiadania. Dodatkowo jedna z tych, które są zbyt drogie, by je tak po prostu kupić. Muszę znaleźć usprawiedliwienie, by radości z posiadania nie odebrały mi wyrzuty sumienia. Bluza będzie testem wyborczym. Czy przesyłka zdąży dojść w dwa dni? Tak, jak moja karta wyborcza, jeśli wybory korespondencyjne będą zatwierdzone. Nie zdążyła.
 
***
Urodziny marchewki
W wiadomościach Messengera próbuję odszukać zaproszenie, na którym zapisana jest data urodzin mojej chrześniaczki. Zagubiło się gdzieś w setkach zdjęć i krótkich filmików relacjonujących jej dynamiczny wzrost, pierwsze kroki i okrzyki, które przerodzą się w imiona rodziców i nazwy rzeczy. Nagrywamy pozdrowienia wideo. Recytuję wiersz Jana Brzechwy „Urodziny marchewki”, a Jovita macha rękoma, obrazując wypowiadane słowa. 
Ubrani świątecznie czekamy przed komputerem na wideokonferencję, w której mała Basia zdmuchnie pierwszą w życiu świeczkę ze swojego urodzinowego tortu. Witamy się z rodziną i w milczeniu oglądamy dobrze wyreżyserowany spektakl. W międzyczasie nawet wystrzeliłem confetti, którego nikt nie zauważył. Oberwało jednak moje prawe ucho i bolało później przez kilka dni. Odśpiewaliśmy sto lat, które w przesunięci czasowym brzmiało dość oryginalnie. Nie to jednak z tamtego dnia zapadnie mi w pamięć, a to, co wydarzyło się w trakcie wręczania prezentów. Basia wpatrywała się w niewidoczny dla kamery punkt i próbowała podnieść pluszowego żółwia, który wypadł z jej ręki kilka sekund wcześniej. Straszne uczucie bezsilności, spowodowane faktem, że siedzę nie po tej stronie kamery. A przecież byłem obok tuż za szklaną płytą monitora w odległości 1300 km.  


***
Powrót do normalności
Zasypiam z myślą, że jutro wszyscy pójdziemy do kina. I wybierzemy seans, na który prawie nie ma miejsc, by siedzieć w maksymalnym ścisku. I na chwilę przed zaśnięciem, obiecuję sobie, że, gdy to się stanie, to nie będę marudzić (jak zwykle to robię) na szeleszczących workami z popcornem. A dla odmiany sam kupię największą paczkę, albo dwie. Drugą podzielę się z nieznanym sąsiadem siedzącym obok. 
***
Weltschmerz
Mama zawsze mówiła, żebym się nie wtrącał, stał obok, zwyczajnie przyglądał, a wszystkie spory rozwiążą się same. Zresztą również mama Jovity mówiła to samo, gdy chciałem napisać przesiany goryczą i pociskami złości post na prezydenta Putina, który zaatakował Polskę swoim historycznym kłamstwem o wybuchu wojny i sojuszu z Hitlerem. Reguła nie obowiązywała jedynie w domu dziadka, gdzie spory i starcia ideowe odbywały się cyklicznie podczas świątecznych obiadów. Umieszczone czasowo gdzieś po słowach mojej mamy „ziemniaki zostaw, ale mięso zjedz” lub deserze, a przed drugą kawą. Za prostokątną rozkładaną ławą nastawał czas na politykowanie. Wszystko do idealnie wyczekanego momentu sekundanta, do chwili, gdy w różnicach światopoglądów następował bolesny wyłam, a wujek o krok od wstania od stołu spoglądał na dziadka, który zakładał ręka na rękę. Wtedy babcia delikatnie klepała męża po udzie i mówiła spokojnym głosem „No starczy już”, zawsze dodając „komu jeszcze ciasta?”. Poza tymi okolicznościami, nie było miejsca na politykę. Motto wpojone mi od dzieciństwa: Stać z boku i nie wtrącać się i nawet gdybym myślał inaczej, to udawać, że jest się neutralnym” dotarło do momentu, gdzie naturalność zaprowadziła mnie pod mur. „A mury rosną, łańcuch kołysze się u nóg” – jak wyśpiewał to Kaczmarski. A ciało 33-letniego mężczyzny buntuje się, napina jakby gotowało do walki z niewidzialnym przeciwnikiem zbudowanym z przekonań i idei. Ziołowe tabletki na uspokojenie popijam herbatą o podobnym składzie, powtarzając sobie, że do 10 maja mam czas, by wrócić do stołu i czekać na słowa mamy „ziemniaki zostaw, ale mięso zjedz”.
 
***
Biblioteka
Niedługo wracam do biblioteki. Książki jak ludzi należy poddać przymusowej kwarantannie. Zamknąć na kilkanaście dni w ich domach z kartonu. 
 
***
Dzień święty święcić
Epidemia wywróciła znaczenie dni tygodnia, przestały istnieć i pełnić swoje dotychczasowe funkcje. W tym czasie mój wrodzony defekt niepamiętania dni świątecznych, weekendów czy zasad przypisanych do nazwy dnia przestaje przeszkadzać. Od zawsze miałem z tym problem („od zawsze” to bardzo dobry zwrot, który jest granicą, do której moja pamięć sięga). Przypominam sobie dwie sytuacje. Jedna z czasów studiów, gdy jeden jedyny raz porwałem się na szalony pomysł obecności na porannych zajęciach. Byłem tak zaspany, że nie zdziwił mnie brak studentów w tramwaju jadącym na uczelnię. Zresztą nie miałem zbyt dużego doświadczenia z porannymi kursami linii tramwajowych. Brak aut na parkingu również nie był niczym wyjątkowym, tak samo jak brak ludzi wewnątrz budynku. Lecz zamknięta sala, w której wykład był zaplanowany już tak. To były dni rektorskie i wszyscy studenci udali się na zasłużony długi weekend. Ponoć te wolne dni były wpisane w jakiejś tabelce dostępnej na uniwersyteckiej stronie. Nigdy tego nie sprawdziłem i od tej pory odrzucałem pokusę wstawania na poranne wykłady.
Kolejne wspomnienie, bliższe temu co mnie zaczepiło, było trochę później, choć również związane z nieobecnością na zajęciach. Liczba godzin w pociągu Szczecin – Warszawa jak liczba grzechów głównych. A potem tyle samo, żeby wrócić. Wszystko po to, aby obejrzeć wystawę fotografii w warszawskim muzeum. I nigdy nie zapomnę tego ogromnego rozczarowania, gdy stoję już u bram niebios i głos z góry informuje mnie, że dziś poniedziałek, muzeum zamknięte. 
A teraz? Wszystkie muzea dostępne online. Nawet w poniedziałki. 
 
***
Pogoda ducha
Zakładam maskę i staję przed lustrem. Uczę się na nowo uśmiechać, tak by było to widoczne oczami.
 
***
Liberum veto
Czytam komentarze pod artykułem „Czemu europoseł Tomaszewski poparł godzącą w Polskę rezolucję?”.
Delikatnie ujmując nie są pozytywne, a chwilami nawet wulgarne. Dla kontrastu porównuję z komentarzami na portalu z podwórka europosła, gdzie wpisy są wręcz pochwalne, a chwilami ubóstwiające osobę i wspomnianą decyzję, która swoją drogą ma wiele odcieni. Dla odmiany nie zostawiam komentarza, który i tak będzie odrzucony w ramach algorytmu, który nie uwzględnia mojego myślenia. 
A próba zrozumienia decyzji europosła podobna  do eksperymentu logicznego z jadącym wagonikiem, w którym wciśnięcie guzika ocali życie kilku osobom, a rozpędzony wagonik zmieni tor, ale spowoduje wypadek w innym miejscu, kończy się na rozgrzaniu szarych komórek do czerwoności. Na dojściu do martwego punktu, w którym rozumiem, że nie ustalę, dlaczego ktoś naciska ten, a nie inny guzik, szczególnie że w tym konkretnym wypadku ma do dyspozycji aż trzy. Pocieszam się myślą, że jadąc windą, wiemy, czy chcemy jechać do góry czy w dół. A nawet jak się pomylimy, to kasujemy wybór i naciskamy ponownie. Ale pocieszenie znika w momencie, gdy przypomina się scena z filmu „Nic śmiesznego” i wtedy znów rozumiem, że nic nie jest oczywiste. Scena, w której do windy zatrzymanej na jednym z pięter chce wejść nowy pasażer.
– Na górę jedzie? – mówi do znajdującego się w środku Adasia Miauczyńskiego.
– A, gdzie ma jechać, w bok? – odpowiada Adaś. 

***
Made by Poland
Plastikowe złączki przytwierdzam do metalowej balustrady. Likwiduję każde zagięcie i dokładam wszelkich starań, by biało-czerowona flaga prezentowała się godnie. 
Czekamy i zastanawiamy się, czy reakcje będą zbliżone do ubiegłorocznych. Czy i w tym roku, święto flagi stanie się wydarzeniem osiedla, po którym znów otrzymamy wiadomości „Super akcja. Rozumiem, że jesteś Polakiem” czy telefony z pytaniem „Jak to?! Czy znów Polacy zajęli Wilno?”. 
 
***
Szampon testowany na zwierzętach
Kwarantanna to najlepszy czas w życiu naszego psa Becketa. Przed epidemią tylko jako szczeniak dostawał tak wiele naszej uwagi. A teraz, uczłowieczyliśmy go tak bardzo, że zaczęliśmy łamać żelazne zasady, obowiązujące od pierwszego dnia jego obecności w naszym mieszkaniu. Gotowane jajka wygrywają już w rankingu z suchą karmą. Jego rytm dnia rozpadł się zupełnie, a moment jego drzemki, ten w którym wychodziliśmy do pracy, a on zostawał sam, jest teraz porą leniwego wstawania i pierwszego spaceru. Jest też ciemna strona medalu i kilka nowych zasad wprowadzonych na czas epidemii, które Becket przyjmuje z opuszczoną głową. Brak zgody na zabawy z innymi psami. Brak zgody na przelotny flirt z nieznanymi ludźmi przejawiający się głaskaniem połączonym ze słowami „gražuolis”, wymawianymi zawsze falsetem przez upolowanych spojrzeniem ludzi. I najgorszy z nowych „nakazów”, który zawsze kończy się kilkudziesięciominutowym siedzeniem za sofą – kąpanie. Nie pomogły tłumaczenia, że wirus, że bezpieczeństwo rodziny, nawet to, że jego szampon dziesięciokrotnie droższy od mojego. Za każdym razem po przekroczeniu progu domu pies rytualnie pada na ziemię. Trochę jak pająk będący w zagrożeniu, który zwija się w kuleczkę i udaje, że go tutaj nie ma. I tak leżąc, bez komendy „zdechł pies” wywraca oczy i znika. Podnoszony z ziemi cicho coś skomle, a cała teatralizowana scena mija w momencie, gdy jego łapy dotykają wanny. Odwraca wzrok i  w milczeniu czeka na nieuniknioną kąpiel z rąk właściciela barbarzyńcy.

Fotografia z fotoreportażu "Jutro znów pójdziemy do kina. Życie codzienne w czasie zarazy"