Krwawa matura w Wilnie


Prof. Biegański, do niego strzelano na maturze w 1925 r., fot. za http://www.lowiczanin.info/wiki/index.php/Biega%C5%84ski_Edward
Był maj 1925 r. Wilnianie jednak, zamiast cieszyć się rozkwitającą wiosną i pierwszymi ciepłymi promieniami północnego słońca, byli pogrążeni w żałobie. W kościołach św. Jakuba i Rafała oraz soborze prawosławnym św. Ducha odbywały się nabożeństwa za dusze zabitych w wyniku strzelaniny i wybuchu granatu w auli Gimnazjum im. Joachima Lelewela. Tragedia rozegrała się podczas egzaminu maturalnego z matematyki. Śmierć poniosło 5 osób. Nauczyciel i czterech uczniów.


Masakra

Sprawcami okazali się dwaj abiturienci – Stanisław Ławrynowicz i Janusz Obrępalski, którzy na salę egzaminacyjną przyszli wyposażeni w rewolwery oraz granaty. Dramat, jaki rozegrał się w wileńskim gimnazjum odbił się szerokim echem nie tylko w Wilnie, lecz także w całej Polsce. O sprawie donosiły czołowe krajowe dzienniki, a także prasa światowa. Narosło wiele plotek. Poza tym, prasie spoza Wilna, jak np. „Kurier Poznański”, zdarzało się podawać w swoich komentarzach absurdalne przyczyny tragedii oraz motywy, jakimi kierowali się maturzyści, otwierając ogień w sali Gimnazjum Lelewela. Spróbuję, w oparciu o dostępne materiały źródłowe, zrekonstruować przebieg wydarzeń, jakie miały miejsce feralnego 6 maja 1925 r. w Wilnie, a także postaram się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego doszło do masakry.

W mojej opinii kluczowym źródłem dla przedstawienia wydarzeń, jakie miały miejsce w szkole im. J. Lelewela jest relacja ich naocznego świadka, która zresztą – jak ze zdziwieniem konstatuję – nie była dotychczas wykorzystywana (ja przynajmniej nie znam odwołań do niej) przez publicystów i historyków zajmujących się „wileńską krwawą maturą”. Otóż mam na myśli przekaz dr. Zygmunta Fedorowicza, dyrektora jednego z najlepszych w historii polskiego szkolnictwa Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie (wykształciło się w nim dwóch noblistów!), a w czasie opisywanych wydarzeń wizytatora i naczelnika szkół średnich Kuratorium Okręgu Szkolnego Wileńskiego. Oddajmy mu głos.   

„W wielkiej sali przy szeroko rozstawionych ławkach siedzieli pojedynczo abiturienci, za stołem na wzniesieniu komisja egzaminacyjna. Biegański [Edward, dyrektor gimnazjum, nauczyciel matematyki; przyp. autora] zamiast pozostawać na swym miejscu przewodniczącego, chodził między ławkami, a na koniec stanął przy ścianie, obrawszy najdogodniejsze miejsce obserwacji. […] Wyczułem w sali naprężenie i postanowiłem je rozładować. Korzystając z przywileju wizytatora, któremu wszystko wolno, poszedłem między ławki, zagadując chłopców, których prawie wszystkich znałem, jak im idzie, a nawet tu i ówdzie, wskazując jakiś jaskrawy błąd w robocie.

Przechodząc koło ucznia Ławrynowicza, zauważyłem, że leży przed nim arkusz czystego papieru: mimo iż egzamin trwał już przeszło godzinę, nie napisał on jeszcze ani jednego słowa. […] usiadłem przy Ławrynowiczu i zapytałem, dlaczego nie pisze. – Nie rozumiem zadania – odpowiedział mi zapytany. W paru zdaniach wyjaśniłem mu, o co idzie i naszkicowałem metodę, która doprowadzi do rozwiązania. Ławrynowicz wyszeptał podziękowanie i jeszcze przy mnie zaczął pisać.

Nie miałem już nic do roboty i zamierzałem odejść. Podszedłem do stołu komisji, by się pożegnać. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na salę i nagle skamieniałem: Ławrynowicz nie siedział w ławce, lecz stał w przejściu między ławkami, zwrócony twarzą do dyrektora Biegańskiego, odległego od niego 5-6 kroków. W lewej, opuszczonej ku dołowi ręce, miał granat ręczny, w prawej, podniesiony, rewolwer. Mierzył w Biegańskiego i coś mówił. […]      

Naraz rozległy się strzały, jeden po drugim. Rzuciłem się ku Ławrynowiczowi, by go obezwładnić. Widziałem, że poderwało się kilku uczniów, prawdopodobnie w tym samym celu. Nie zdążyliśmy dobiec do strzelającego, kiedy rozległ się ogłuszający huk, a za nim brzdęk wypadających szyb. Opadł tynk z sufitu i ścian. Dym i kurz zasłoniły pole widzenia.

To Ławrynowicz po strzałach wyrwał zapał z granatu i przycisnął go rękami do brzucha. Wybuch poszarpał go na strzępy, a odłamki, które rozleciały się promieniście, położyły trupem nauczyciela Jankowskiego i 6 kolegów zamachowca. [Informacja błędna; zginęło 5 osób. Zacny pedagog zawyżył liczbę ofiar, na co wpływ miał zapewne upływ czasu. Zygmunt Fedorowicz spisywał swoje wspomnienia po powrocie z sowieckich łagrów, w których odsiedział 10 długich lat]. Wszyscy obecni na sali nauczyciele i uczniowie wyskoczyli przerażeni na klatkę schodową. W tłumie biegnących rozległ się jeszcze jeden strzał. To kolega i wspólnik Ławrynowicza strzelił sobie w skroń, padając trupem na miejscu”. 

Tyle naoczny świadek dr Zygmunt Fedorowicz. Tymczasem, relacjonujący na bieżąco wydarzenia z Gimnazjum im. J. Lelewela, zazwyczaj świetnie poinformowani, dziennikarze wileńskiego „Słowa”, uzupełniają obraz dramatu o jeszcze jeden szczegół, którego wizytator nie widział. Jak donosił redaktor gazety: „W chwili, gdy krwawa tragedia rozgrywała się w sali egzaminacyjnej o wysadzonych oknach i zasypanej gruzami oberwanych tynków, rozległy się na przeciwległym korytarzu starzały. Strzelał abiturient Janusz Obrąpalski. Gdy go otoczono i chciano broń odebrać, rzucił granat ręczny, mający kształt jajka – który na szczęście nie eksplodował. Wówczas Obrąpalski skierowując w skroń rewolwer, targnął się na własne życie. Padł, brocząc krwią, ciężko ranny i godzin parę potem wyzionął ducha”.

Dodajmy jeszcze, że w innych fragmentach relacje: prasowa i dr. Fedorowicza są mniej więcej zbieżne co do przebiegu wydarzeń. Według dziennikarzy „Słowa” dwóch z maturzystów „dopadło do Ławrynowicza”. Próbowali wyrwać mu broń. Było już jednak za późno – zdążył odbezpieczyć granat. Obaj maturzyści (uczniowie: Bończa-Osmołowski i Symonowicz) mieli niewyobrażalne szczęście, ocaleli. 

Bilans strzelaniny i eksplozji był przerażający. Oprócz sprawców, śmierć ponieśli: nauczyciel Jan Jankowski oraz uczniowie Tadeusz Domański i Aleksander Zagorski (przyboczny 7. wileńskiej drużyny harcerskiej, Polak wyznania prawosławnego). Ponadto, co najmniej siedmiu maturzystów było rannych, w tym trzech ciężko (jednemu amputowano palce prawej ręki). Obrażenia odniósł również dyrektor szkoły prof. Edward Biegański.   

Sprawcy i motywy

Kim byli sprawcy, czy jak opisywała ich ówczesna prasa – zamachowcy? Obaj pochodzili z Kresów, z ziem dawnego Wielkiego Księstwa. Wywodzili się z rodzin ziemiańskich. Urodzili się i wychowali na obszarach, które po odzyskaniu niepodległości znalazły się poza granicami Rzeczpospolitej. Janusz Obrąpalski był mińszczaninem, gniazdem rodowym Stanisława Ławrynowicza był majątek na Żmudzi. Przystępując do matury, byli znacznie starsi od swoich kolegów z gimnazjum. Pierwszy miał 21 lat, drugi zaś 23 lata. Wojna i najazd bolszewicki uniemożliwiły im normalną naukę, ukończenie szkoły w przypisanym do wieku terminie i pewnie ciężko ich psychicznie doświadczyły. A moim zdaniem traumatyczne przeżycia lat 1918-1920 zdeformowały ich młode dusze. Uczyli się marnie, choć Ławrynowicz miał opinię zdolnego i inteligentnego. Tajemnicą poliszynela były ich hulanki zakrapiane alkoholem. Jak zresztą donosiła prasa, noc poprzedzającą egzamin z matematyki również strawili na „hulaszczej zabawie”.

Co takiego pchnęło ich do desperackiego kroku, jakim miało być zabicie nauczyciela matematyki i zapewne popełnienie następnie samobójstwa? O tym, że chcieli odebrać sobie życie może świadczyć list pożegnalny, jaki pozostawił Janusz Obrąpalski. Pojawiało się wiele spekulacji. Wileńskie „Słowo” pisało: „Nasuwać się może przypuszczenie, że straciwszy wszelką nadzieję, aby go [Janusza Obrąpalskiego] dyrektor Biegański nie obciął, chciał desperackim czynem życie zakończyć. Ławrynowicz […] w przeddzień wypadku obciął się był na egzaminie z fizyki. Mógł też być w nastroju desperackim”.

Z kolei „Kurier Poznański” wybijał w tytule: „Uzbrojeni abiturienci – skutki bolszewickich metod wychowawczych”. Autor tego tekstu stwierdzał, nawiasem mówiąc, nie wiedzieć na jakiej podstawie, że: „panowała ogólna opinia, iż w uczelni tej [Gimnazjum im. J. Lelewela] toleruje się bolszewickie metody wychowawcze”. Opinia ta była zupełnie kuriozalna i nie poparta żadnymi dowodami. Mało tego, trudno wyobrazić sobie, aby syn ziemiański Janusz Obrąpalski, który widział piekło rewolucji bolszewickiej, w wyniku której jego rodzina straciła cały dobytek i musiała uchodzić przed czerwonymi i niechybną śmiercią, mógł żywić jakieś sympatie dla komunistów. Ławrynowicz był zaś ochotnikiem w 1920 r. i bił się – jak twierdził Zygmunt Fedorowicz – pod dowództwem słynnego zagończyka i pogromcy Sowietów rtm. Jerzego Dąmbrowskiego zwanego „Łupaszką”.   

Po tragedii pojawiły się również oskarżenia wobec niedoszłej ofiary zamachu – prof. Biegańskiego. Jak pisał Zygmunt Fedorowicz: „Potworne plotki krążyły z ust do ust. Biegańskiego oskarżano o znęcanie się nad młodzieżą, o sadystyczne zadowolenie, kiedy mógł wykazać nieuctwo ucznia”. W istocie, dyr. Edward Biegański, na co wskazywał zresztą dr Fedorowicz w swoim opisie tragedii, w sposób zasadniczy podchodził do swych obowiązków. Mówiono o nim, że jest „szorstki”. Kurator wileński Zygmunt Gąsiorowski oceniał, że jest „surowy”, dodając zarazem „lecz dobry”. Inny z pedagogów wileńskich stwierdzał z kolei, że Biegański odznaczał się „bezwzględną sumiennością”. Zapewne był wymagającym nauczycielem, nie sposób jednak uznać, że był psychopatycznym sadystą, znęcającym się nad młodzieżą. Wypada w tym miejscu dodać, że dyr. Biegańskiego wzięli w obronę jego byli wychowankowie, pisząc list otwarty, publikowany na łamach prasy. Także prowadzone z urzędu dochodzenie nie stwierdziło winy Edwarda Biegańskiego.

Cóż więc było przyczyną tragedii? Wydaje się, iż głównym powodem było zdemoralizowanie sprawców, na co zasadniczy wpływ miały przeżycia wojenne. Zwrócił na to uwagę przed wielu laty wybitny i zapomniany – moim zdaniem – pisarz oraz publicysta Michał Kryspin Pawlikowski. W swojej zbeletryzowanej biografii, posiadającej też cechy kroniki wileńskiej okresu międzywojnia, pt. Wojna i Sezon wspominał m.in. wydarzenia z maja 1925 r. „Wojna i rewolucja przerwały studia wielu ludziom. […] Młodzież o ćwierć pokolenia młodsza miała podobne zmartwienia z maturą. Wielu z niedoszłych maturzystów poszło na ochotnika do wojska, a po demobilizacji zapragnęło zakończyć naukę gimnazjalną i dostać maturę. Byli to ludzie, którzy przez parę lat prowadzili dorosłe życie, a przy tym obozowo-awanturnicze, strzelając do nieprzyjaciela i słysząc koło uszu gwizd kul nieprzyjacielskich, zaglądając do kieliszka, kradnąc kury po wsiach i zaściankach, doznając tanich i prymitywnych przygód miłosnych. Można sobie wyobrazić, jak nieswojo czuli się, gdy ich posadzono na ławach koło gołowąsych dzieciuchów i kazano uczyć się rzeczy, które na zdrowy rozsądek nie tylko ludzi wyrosłych w twardej szkole życia, lecz i wielu normalnie dorosłych, nie są nikomu na nic potrzebne”.

Tuż po tragedii, na łamach prasy, pojawiła się opinia, że Stanisław Ławrynowicz był neurastenikiem. Może nieszczęsny zamachowiec faktycznie cierpiał na zaburzenia nerwowe. Tego jednak nigdy się nie dowiemy.

 Epilog dramatu – śmierć i sztuka

Profesor Edward Biegański wkrótce po tragedii opuścił Wilno. Przeniesiony został na stanowisko dyrektora gimnazjum w Łowiczu niedaleko Warszawy. Dziesięć lat po masakrze w Wilnie padł ofiarą napadu. Postrzelony w brzuch, zmarł. W 1931 r. wystawiono w Wilnie sztukę Kazimierza Leczyckiego zatytułowaną Sztuba. Trochę komedii, trochę dramatu w trzech aktach. Autor przedstawienia czytelnie nawiązywał do krwawych wydarzeń sprzed lat. W jednej ze scen uczeń wymierzał broń w kierunku nauczyciela, jednak w przeciwieństwie do tego, co się wydarzyło w rzeczywistości, nie oddał strzału. Podobno sztuka cieszyła się ogromnym powodzeniem.