Wspomnienia Czesławy Markiewicz, cz. 2
Tadeusz Chadaj, 1 października 2013, 14:20
Czesława Markiewicz z mężem Stanisławem, fot. Archiwum T. Chadaja
Co jeszcze zapamiętałam… Przemytnicy z Litwy przynosili sacharynę, pieprz, tytoń (całe liście), nawet sól. Jak wiadomo Polska miała swoją kopalnię w Wieliczce, ale chyba była drożyzna, skoro opłacało się przemycać. Najbardziej mi utkwiło w pamięci, jak mamę strasznie bolały zęby, nie mogła spać nocami, chodziła po łące, niby jakieś zioła miały być pomocne, nic nie pomagało. Ktoś poradził, postawić pijawki. Pijawki krew wypiły, ale żeby wypadły. Gdy opowiadałam dla swoich dzieci, to mówili, że ludzie byli zacofani. Jednak ja uważam, że byli bardzo zaradni. Nie było dentystów, wprawdzie za moją pamięcią w Trokach był jeden lekarz Żyd, tylko że zwykły człowiek nie miał szans dostać się do niego, bo nie miał pieniędzy. Nie było też leków, wypisywał sam, dawał jakieś mikstury, niewiele były pomocne. Ludzie sami się leczyli, ale też nie wszystko dało się wyleczyć, panowały jakieś suchoty, przeważnie młodzież umierała. Później, jak ja chodziłam do szkoły, to przywozili tran, podawali łyżkę tranu i kostkę cukru. Było to tak obrzydliwe, że niektóre dzieci cały dzień wymiotowały.
Był taki budynek, tak zwana łaźnia, trochę dalej od domów. Tam stał piec z kamieni. W kamieniach była żelazna beczka na gorącą wodę, w drugiej stała zimna woda. W każdą sobotę palili po kolei, kto chciał wymyć się, lali wodę na nagrzane kamienie, dużo było pary, mieli chwostanki z brzózek, wiązali specjalnie, kiedy miały gałązki liście. Najpierw kąpali się mężczyźni, po prostu płeć męska, a po nich płeć damska. A głowy, kiedy była potrzeba, nie było szamponu, ale zwykłe mydło, a płukali tatarakiem, gotowali, tym roztworem płukali. Tyle o myciu.
Teraz opiszę, jak prali.
Zbierali popiół drzewny, najlepszy był z brzozy, rozprowadzali w wodą, moczyli na noc w tym głogu, potem wybijali pralnikiem. Nawet nie było tary. Tak prały rzeczy lniane, później nieśli do stawu płukać.
Mama opowiadała, przed I wojną była bieda, nie było pracy, ludzie wyjeżdżali do Ameryki, nawet do carskiej Rosji i wtedy najechało Żydów ze złotem. Zaczęli budować domy. W naszym miasteczku we wszystkie sklepach, masarniach, piekarniach to oni ustalali ceny. Tak było już przed II wojną. Polak założył piekarnię, nawet pamiętam jego nazwisko, Fukaszewicz, ale szybko zbankrutował. Wszystko było w ich rękach, nawet miał Żyd konia, zbierał stare lniane szmaty, dawał za to parę igieł albo szklankę. Szklarz, krawiec, szewc, a dla Polaków nie było pracy. Prawda był kowal Polakiem, tyle co pamiętam przed wojną.
Niestety w roku 1939, kiedy ludzie zaczęli żyć lepiej, wybuchła wojna. Strach, przerażenie, różni najeźdźcy, niewola. Pierwszy miesiąc zaczęli Litwini na naszą Wileńszczyznę. Pamięta jeden dzień, sołtys wyznaczył ojca i jeszcze jednego sąsiada do Wilna z koniem i wozem, coś przewozić dla wojska. Już mieli załadowane wozy towarem, nadleciały samoloty, czołgi, a to było natarcie bolszewików. W tym popłochu ludzie uciekali, zostawiali swoje konie. Nie wiem ile było ofiar, wtedy tego nie podawali, ale na pewno były, bo zrzucali bomby. Szczęśliwie ojciec wrócił cały, chociaż z połamanym wozem, jednego dnia, jeszcze było ciemno, aż następnego dnia wrócił. Pamiętam, jak mama czekała, opowiadali, jaki zdarzył się cud. Bomba trafiła w kaplicę Ostrobramę, tylko przełamała dach, nie wybuchła.
No i zaczęli wywózki na Sybir do kopalni. Zawsze po nocy kogoś brakowało. Mój wujek był policjantem, brał udział w Obronie Warszawy. Popadł do niemieckiej niewoli, a żonę pewnej nocy aresztowali z chłopczykiem do pięciu lat. Nie mogła dużo zabrać ze sobą, wywieźli w towarowych wagonach. Można sobie wyobrazić, jaką przeżyli katorgę, głód i chłód. A drugi wujek miał za dużo ziemi, więc wywieźli daleko na wschód do kopalni. Opowiadał, że póki byli mocniejsi pracowali o głodzie i chłodzie, ale zapanowała czerwona biegunka i masowo umierali. Mrozy były silne, zmarłych wyciągali na mróz, a kiedy trochę ich już tylko trochę zostało, i nie mieli sił do pracy, wtedy powiedzieli: „Uchadzicie, kuda choczycie” no i wyszli. Jednak dobrzy ludzie musieli pomóc, bo dotarł. Nie szedł drogami, unikał ludzi, bo niepodobny był do człowieka. To była zima 1945 roku, jezioro było zamarznięte. Szedł na skróty. Miał pecha, już miał parę kilometrów do teściowej, bo do żony jeszcze było 20 kilometrów i nagle pojawił się ruski sołdat, zażądał dokumentów, pyta: „Od kuda taki straszny?”, pod karabinem aresztował. Wujek zaczął błagać, obiecywać pieniędzy. No i zlitował się, przyszli do teściowej, nikt nie mógł go rozpoznać. Jakoś zebrali w całej wsi obiecane pieniądze i zostawił wujka. Długo nie żył, ale na swojej ziemi, przy rodzinie. Powtarzał: „Boże, Boże sił ostatki, już na progu ziemi matki chwycili mnie bolszewicy”.
Zapomniałam, przed samą wojną pogranicznik zastrzelił żołnierza polskiego, wojna wisiała na włosku, całe szczęście ucichło, bo to była propaganda. Niemcy na to czekali. Nie wiem, jak długo Ruskie panoszyli się na Wileńszczyźnie, ale niemało ludzi wywieźli, nikt nie wrócił z sowieckiego raju. Kiedy już Niemcy odparli Ruskich, najechali Litwini z całej Litwy. Objęli całą Wileńszczyznę, pozrywali szyldy, wszystko, co polskie, dali swego nauczyciela, księdza, swoje napisy ze swoją kobyłką. Najgorzej w szkole, nawet godło wyrzucili a swoich nawieszali. Całe szczęście nie musiałam tam chodzić, skończyłam cztery klasy, a dalej nie było przymusu. Ale moi dwaj młodsi bracia musieli zakuwać po litewsku.
Mało tego. W naszych Trokach dużo było Żydów. Od razu zajęli ich domy, sklepy, co było żydowskie zagarnęli, a wszystkich spędzili do getta. Sama nieraz widziałam, jak pędzili do robót. Każdy Żyd miał żółtą gwiazdę na plecach. Jak długo przebywali, tego nie wiem, ale wiem, jaki był finał. Była jesień, zachód słońca, to było po drugiej stronie Trok. Były krzyki, jęki, strzały. Pamiętam, ja z mamą byłam na podwórku, mama zaczęła płakać. Mówiła, że to strzelają do Żydów. Każdy rolnik miał swojego Żyda. U niego robił zakupy, a jak nie miał grosza, dawali na kredyt. Tyle niewinnych ludzi pomordowali, nie tylko koło nas, a z całego Wilna, w Ponarach są masowe groby. Wszystko było na Niemców. Niestety każdy widział, że oprawcami byli Litwini, tzw. szaulisi, policja w czarnych mundurach.
Załatwili Żydów, zaczęli męczyć Polaków różnymi sposobami. Nie można było kupić w sklepach, jak nie umiał po litewsku, odchodził z kwitkiem. Najgorzej było z naftą, nie było co wlać do lampy, świecili łuczywami. Najgorsze, że musiałam służyć u Litwinów. Nie chodziłam już do szkoły, latem dużo było pracy w polu, a na zimę musiałam iść na służbę, niby do dzieci, ale musiałam robić wszystko. Najgorsze było nieść pranie płukać w jeziorze. Do dziś pamiętam jak było zimno w ręce i w ogóle nie mieli ubrania jak teraz. Na niedzielę szłam po zamieci do domu. W poniedziałek jeszcze ciemno, musiałam iść do obowiązków. Nie myślałam, że istnieje inne życie, także dzieci na to tylko stworzeni, praca i upokorzenie. Przyszła wiosna i do innej pracy. Katorga. Napiszę, jaką tragedię widziałam na swoje oczy. Naprzeciwko domu, gdzie służyłam był rynek. Targ odbywał się w czwartki. Zobaczyłam przez okno, jak wbijają jakieś słupy, a to robili szubienicę. Przywieźli dwóch rolników, publicznie powiesili na postrach dla innych. Nie byli to Niemcy, ale Litwini.
Polacy zaczęli tworzyć partyzantkę, mieszkali w lasach, mieli konie, kuchnię polową. Pamiętam jedną noc. Tętent koni i stukanie do drzwi. Mama otworzyła. Starszy oficer mówi: „Nie bójcie się, chcemy wyspać się, nakarmić konie. Nanieśli do izby słomy, niektórzy spali, jeden stał na warcie. Raczej owies dla koni mieli swój, tylko siano brali ze stodoły, a jak zabrakło owsa to pojechali do miasteczka, nawieźli wszystkiego i dla siebie i dla koni. Robili zapasy. Niektórzy żołnierze mieli porwane buty, to też zaradzili. Nie dalej jak kilometr od nas była główna droga na Litwę. Litwini przyjeżdżali do Trok, do Wilna na zakupy. Kiedy wracali, to im zabierali, co było potrzebne, nawet jak Litwin miał dobre buty, to ściągali, ale ludzi nie krzywdzili. Co ranek zbierali się na apelu, śpiewali „Kiedy ranne wstają zorze”. Miło było patrzeć, ale po tygodniu zrobili alarm w nocy i odjechali. Chcieli zapłacić za szkody, ale nikt nie brał pieniędzy. Przecież byli to Polacy. Wprawdzie ciężko było przekarmić swoje bydło. Do innych wsi jeździli, kupowali siano czy słomę.
Co dalej… Otóż przez lasy szły tory kolejowe od nas na wprost kilka kilometrów, partyzanci zaczęli działać. Mieli łączność, kiedy jedzie transport na front z bronią, żywnością, podkładali miny na tory. Były szkody nie tylko, ale był też przestój póki nie naprawili. Różnie Niemcy próbowali. Z przodu lokomotywy dawali wagon z piaskiem. Nic to nie pomagało, starczyło, że tory były zorane. Pamiętam jedną noc, tylko huk i błysk, nie można było spać, a to wybuchła amunicja w wagonach. Ale kiedy jechał transport z frontu z rannymi, spokojnie przepuszczali. Partyzanci jak od nas wyjeżdżali to oficer powiedział: „Uważajcie, bo mogą wieś podpalić”. Jakoś szczęśliwie naszą wieś ominęło, ale druga wieś była bliżej torów, nazywała się Ferma. Wszystkich ludzi załadowali na ciężarówki, całą dużą wieś spalili. Nie wiem, czy to prawda, mówili, że jeden chłopczyk ocalał. Wlazł do pustego ula prawdopodobnie. Teraz zrobili muzeum z tego, co zostało z pożaru, najbardziej z żelastwa i innych rzeczy. Właśnie ta jedna chata ocalała.
Tak walczyła Polska do końca wojny, a gdy zakończyła się, nawoływali, żeby wyszli z lasu, że nic im nie grozi. Zresztą nie mieli, co robić w lesie, to powychodzili, ale czekało ich więzienie i śmierć. Więcej oni może zasłużyli, jak na froncie, a tak im podziękowali. Nawet w Historii nie wspomną, czy nawet kto wie, że była taka silna wileńska partyzantka. Byli sami patrioci, a zostali bandytami.
Rok 1944 bolszewicy odparli Niemców, lipiec czołgi, samoloty rosyjskie. Pasłyśmy krowy w takich krzakach, zaczęli nas ostrzeliwać, tak nisko spuszczali się aż drzewka kładły się na ziemię. Całe szczęście nie ranili ani krów, ani nas, ale strachu przeżyłyśmy niemało. Też w lipcu zarządzili mobilizację wszystkich mężczyzn do 60 lat. Nawet z jednego domu brali ojca i syna. U nas też podlegał tata i brat, a że tata był chory, więc wzięli tylko brata. Był naszym żywicielem. We wsi zostało jeszcze parę staruszków. Kazali stawić się w Trokach, a z Trok pędzili pieszo do Wilna. W Wilnie załadowali w towarowe wagony i wywieźli do Rosji, miejscowość Siemielowo. Tam miały ćwiczenia trzy miesiące. W październiku wywieźli na front. Pod jakim byli dowódcą nie wiem, czasami przychodził list złożony w trójkącik. Brat pisał w Boże Narodzenie, że siedzą w okopach, bardzo zimno, nie mają opłatka. Ostatni list napisał na Wielkanoc w kwietniu, że są w okrążeniu, że to ich ostatnia Wielkanoc. Tak i wyszło. Został zabity 25 kwietnia 1945 roku, a tak już było blisko końca wojny.
Szczególnie dla nas ten rok był tragiczny: w styczniu umarła moja babunia, miała ponad 100 lat, pogrzeb. 9 kwiecień, najmłodszy brat wyszedł do szkoły i już nie wrócił, też przez Litwinów. Szkoła była w naszej wsi, ale oni przenieśli do innej. Chłopcy wyszli ze szkoły, droga była przez las, w lasach było różnych pocisków. Rozpalili ognisko, nawrzucali do ognia, usiedli naokoło. Tak rezultat: pięciu chłopców na miejscu, żaden nie został żywy. Nawet z jednego domu było dwóch, mieli po dziesięć, jedenaście lat. Taki widok pozostaje w pamięci na całe życie. Ta tragedia zdarzyła się 9 kwietnia, a na wojnie 25 kwietnia. W jednym miesiącu. Tak nasi chłopcy walczyli na froncie, a od razu do naszej wsi najechało Litwinów do wyrębu lasu. Każdy rolnik musiał zakwaterować, ale też żywić, po jednym. Akurat u nas było dwóch.
Zastanawiam się zawsze, Polacy walczyli po całym świecie, a Litwini chowali się pod płaszczyk Niemców albo Ruskich, a za co oddali naszą Wileńszczyznę, a oni nadal meczą Polaków. Gdzie sprawiedliwość? Dam przykład: zamiast na wojnę, przyjechali niszczyć nasze lasy. Skończyła się wojna, odjechali do swoich domów. Ile Polaków zginęło po całym świecie, a ich nie dotyczyła wojna. Co mówić teraz, że nie uznają mniejszości. Od razu przekręcali nasze imiona i nazwiska. Rok 1946, styczeń. Przyjechał z Polski pełnomocnik zapisywać na wyjazd do Polski. Zaczęliśmy składać i kompletować papiery. Nie było łatwo, za najmniejszy świstek trzeba było płacić. Mało tego, pisali po litewsku i nikt nie mógł zrozumieć, co napisane, nawet nasze metryki urodzenia.
Tutaj przyjechaliśmy, były problemy. Trzeba było przez tłumacza przysięgłego przepisywać. Zaczęliśmy wozić nasze rzeczy 15 kilometrów do Lantwarowa na stację. Wynajęliśmy szopę, tam składali wszystko, przeważnie rolnicze narzędzia i osobiste rzeczy. Przeważnie ja woziłam, nie było łatwo, była zima, sańmi dużo nie naładowało. Trzeba to przeżyć. Kiedy już podstawili transport, kazali ładować. Za jeden dzień mama przyjechała z żywym inwentarzem. Oczywiście sąsiedzi i mamy brat pomogli załadować. My, dzieci kilka dni na miejscu siedzieli, na siedząco spali. Opuścili dom, swoją ziemię, swoje lasy, mogiły bliskich.
16 marzec, 1946 rok, szarówka, wyjazd, wtedy było w nieznane. 72 wagony towarowe, dwie lokomotywy, jedna z przodu, druga z tyłu. Nie zapomnę jak wyły lokomotywy na pożegnanie. Jak wyjeżdżaliśmy, była odwilż, jechaliśmy przez jedną noc. Z całej wsi my jechali i nasz kuzyn z żoną i ojciec staruszek. To już chyba były poniemieckie tereny. Słońce wschodziło, był silny mróz, w szczerym polu stanął pociąg. Ludzie wyskoczyli, przeważnie mężczyźni wysikać. Nawet 5 minut nie stał, ruszył, młodzi powskakiwali, a nasz staruszek został. Dobił się do jakiejś stacji, mogli przywieźć do transportu, ale zechciał do Wilna z po- wrotem. Tam jeszcze syn, a jak zajechał, niemało naboił się, że Niemcy rozbili pociąg, a my jechaliśmy dalej. Przyjechali do Królewca, był przeładunek, bo nie pasowały tory. To trudno opisać, co człowiek przeżył. Nasza mama była bardzo dzielna, wzięła karnister samogonu dla Ruskich, pomogli przeładować. Tam staliśmy całą dobę. W nocy sałdaty dobijali, kradli, co po- padło. Wszystkich przygód, co nas spotkało nie będę opisywać.
Do Bartoszyc dojechaliśmy 21 marca. Kazali wyładować się, ale gdzie? Znaleźliśmy za torami duża pustą szopę, tam wszystko zwieźli. Znikąd żadnej pomocy, żadnej informacji. Całe szczęście był PUR. Tam dostawali chleb i kawę. Mama z kuzynem ruszyli na poszukiwanie gospodarstw z tamtej strony Bartoszyc. Po jakimś czasie znaleźli. Wszystko byłoby dobrze na jednego gospodarza, ale dwóch w jednych budynkach? Nic nie wyszło. Znowu zaczęli poszukiwani, aż mama trafiła tutaj, w Krawczykach, a nasz towarzysz podróży w Szwarunkach, gdzie teraz Zabłocki. Po długiej tułaczce nareszcie znaleźli swój kąt. Niektórzy siadali do Niemców, jeszcze dużo ich było, ale ojciec powiedział, że nie chce cudzej krzywdy. 25 kwiecień, 1946 rok, kończyła się nasza tułaczka.
Nasza gospodarka tak była rozszabrowana, nic nie znaleźli ani w domu, ani żadnej maszyny rolniczej, nawet wideł nie było, a w domu nie było żadnej ramy w oknie. Całe szczęście drzwi były, bez klamek. Grunwald opowiadał, że Ruskie wypędzili Niemców, jak stali, a wszystko zostało w całości. Kiedy my tu osiedlili się dużo było domów pustych. Dopiero w maju przyjechał transport, wtedy pozajmowali resztę gospodarstw. W Bartoszycach wszystko były puste domy, działki. Pamiętam był jeden sklep, mało co w nim było, najwięcej było syropu z cukrowych buraków. Była piekarnia koło bramy, bardzo smaczny był chleb, okrągłe bochenki, teraz żadna piekarnia takiego chleba nie upiecze smacznego. Była jedna apteka, aptekarką była pani Dymowska. Często chodziłam do tej apteki, bo nasz ojciec poważnie chorował. Nie było tam żadnych leków, zawsze ta sama miksturka, trzeba mieć swoją buteleczkę. No i jeden lekarz, pan Chilmanowicz. Pierwszy dzień w naszym domku, przyjechaliśmy z mamą pod wieczór, była szarówka, padał drobny deszcz. Przyjechali, wyładowali, co mieliśmy na wozie, kobyłkę postawili do letniej kuchni. Znaleźliśmy trochę drwa, napalili w piecu i tak przesiedzieli całą noc. Rano mama pojechała po następne rzeczy, a ja podłożyłam do pieca i zasnęłam. Nagle słucham stuk, głosy, wybiegłam z pokoju do kuchni, a tu dwóch rabusiów, wyrzucają przez okno nasze rzeczy. Narobiłam krzyku. Na drugą noc już nocował brat Kazik. Tak zwozili przez tydzień. Można było zrobić jeden kurs dziennie, aż nareszcie przygnali żywy inwentarz. Była Wielkanoc 25 kwietnia 1946 roku, takie było życie.
Zawiesili okna płachtami, nie było łóżek, spali po kątach. Zaczęliśmy działać. Mieliśmy krowy, akurat w transporcie jedna wycieliła się, więc było mleka. Nosiłam do miasta, było na chleb. Było też Niemców, brali od nas mleko, a od nich dostali łóżko czy szafę. Mieliśmy też kilka kur, maciora wyprosiła, mieliśmy owce. Tutaj na razie nie było biedy, ale nad nami czuwali złodzieje. Wykradli kury, prosiaczki też wyrośnięte. Też podzieliły się z nami. Nawet ogrody posieliśmy, jak przyjechaliśmy. Najpierw cebula a później warzywa. Najgorzej było z uprawą pola, tam gdzie mieszkaliśmy gleby były lekkie, starczył jeden koń, a tutaj jednym nie było co wchodzić w pole do orki. Pierwszy rok, kawałek pola zaorałam, nie pamiętam czy ziemniaki czy zboże, bo nie tak łatwo było co kupić. Jak brata zabrali na wojnę, mnie ojciec nauczył orać, bronować. Kiedy tutaj wyszłam orać, przyszedł Niemiec, mieszkali gdzie teraz Kiszkis, nie mógł nadziwić się, że dziewczyna orze.
Na drugi rok państwo dawało zboże na skrypt, trzeba było w jesieni oddać. Który był rok, myszy wszystko zjadły, nie było co zbierać. Dla rolników to były ciężkie lata. Nałożyli przymusowe dostawy mleka, mięsa, zboża. Rolników traktowali jak niewolników. Uciekali od wrogów, nie lepiej trafili. Przypomniały mi się tamte szubienice, tylko tyle, że była mowa ojczysta.
Dopiszę jeszcze, jak przywieźli koni z Ameryki. Rozdawali dla rolników, nam też był przyznany. Poszłyśmy z mamą zobaczyć. Stały w Bukowie, w dużej stodole. Strach było do nich podejść, to były łapane na dziko. My zrezygnowali. Później Kazik zaczął pracować w polu. Sąsiad miał jednego konia, składali w parę i tak jakoś męczyli się. A w ogóle żadnej maszyny rolniczej nie było. Wszystko trzeba było robić ręcznie. Zaczynając od samej wiosny, obornik naładować na wóz, a najgorzej było roztrząsać na polu. Noc była załatwiona, nie można było spać. A teraz ładowacze, rozrzutniki, sadzarki, a wtedy trzeba było za pługiem naciągać koszy w postaci nachylonej. Następnie zboża siali z płachty, teraz siewniki, następnie siano kosili kosą. Już trochę później, składali kosiarki, ale suszyli w kopy. Składali nawet całą łąkę, grabili grabiami. Teraz kosiarki rotacyjne, różne maszyny do suszenia, do zbioru, prasy, baloty. Żniwa przed wojną żęli sierpami, jak tu przyjechaliśmy, kosili kosą, niektórzy już mieli żniwiarki poniemieckie. Teraz kombajny wyjadą, wcale nie widać, że są żniwa. Nie ma już tradycji, co była kiedyś. Kto teraz zobaczy w polu snopki postawione w mendle. To była prawdziwa wieś. Ciężka była praca, ale było wesoło, serce radowało, gdy czegoś dokonano. Teraz konie wykreślili, zastąpili traktorami, mechanizacją, a ludzie gorzej nie mają czasu, gorzej narzekają, a jak ja porównuję, to jakby były dwa światy pod każdym względem. Wszystkiego nie mogę opisać.