Fotograf to artysta z czułem okiem i wrażliwością na piękno


Na zdjęciu: Marian Paluszkiewicz, fot. archiwum prywatne M. Paluszkiewicz
O drodze do prawdziwej sztuki fotografowania, o pracy z obrazem i roli sprzętu w procesie twórczym opowiada Marian Paluszkiewicz, fotoreporter „Kuriera Wileńskiego”. 19 sierpnia obchodzony był Światowy Dzień Fotografii.








Marianie, przekuwanie pasji w zawód, choć piękne i pociągające, chyba nie jest takie łatwe. Jak się zaczęła twoja przygoda z fotografią? Jakie były twoje fotograficzne inspiracje?

O żadnych inspiracjach nie było mowy. Pochodzę z małej wsi koło Turgiel, 30 km od Wilna. Kiedy byłem dzieckiem, nie było żadnej literatury na ten temat, żadnych albumów, którymi mógłbym się zachwycić. Jedyne, co było piękne, to okolice, w których mieszkałem. Już sam nie wiem, jak to się stało, że przekonałem rodziców, aby mi kupili aparat fotograficzny. Wtedy mieć smienę to było coś – tylko nieliczni dostawali ją w prezencie na pierwszą komunię. Prosty aparat, ale na tamte czasy to było marzenie. Aparat posiadał nawet „skobel” do przyłączania urządzeń dodatkowych, miał synchronizator, skalę diafragm oraz pierścień do ustawiania symboli pogody, czasu naświetlania. Sam opanowałem instrukcję i zacząłem robić zdjęcia. 

Fotografowałem pejzaże i krówki pasące się na łąkach. Ale aby oglądać swoje dzieło, nie wystarczyło przecież wstawić kliszy i pstrykać, trzeba było jeszcze nauczyć się te zdjęcia wywoływać, zrobić odbitki. I to mnie bardzo zainteresowało. Stworzyłem ciemnię, obwieszając cały pokój płótnami, i wszystkie rzeczy potrzebne do utrwalania zdjęć znalazły się w moim domu. Po skończeniu szkoły, mając te 15 lat, miałem tylko jedno marzenie, aby stać się operatorem filmowym. Sięgałem bardzo wysoko, a takie możliwości dawała tylko jedna szkoła: Wszechzwiązkowy Państwowy Instytut Kinematografii w Moskwie. Już nawet nie pamiętam, skąd wziąłem adres, zebrałem się na odwagę i napisałem do nich. I, o dziwo, dostałem odpowiedź, lecz czytając, już wiedziałem, że za wysokie progi. Obowiązywał konkurs twórczy, musiało być zaprezentowanych 30 wielce artystycznych prac – a gdzież tam moim pasącym się krówkom do artyzmu… I uświadomiłem sobie, że tam dostają się dzieci wysoko postawionych osobistości, znanych reżyserów, aktorów, kompozytorów. Gdzie mnie tam do nich, chłopaka z wioski. I to był koniec moich marzeń o tej uczelni, przynajmniej na ten moment, bo kombinowałem dalej, że zdobędę najpierw staż pracy i doświadczenie, i może będzie łatwiej. Postanowiłem udać się do Wilna i znalazłem pracę w Biurze Projektowania i Konstrukcji Mebli; to była jedyna w naszym kraju taka placówka. Dojeżdżałem tam codziennie z mojej wioski.

Zacząłem pracować jako pomocnik asystenta operatora filmowego. Jak na tamte czasy robiliśmy naprawdę dobrą reklamę. Powstawały ulotki, prospekty, slajdy, piękne wystawy demonstrujące meble. Robiliśmy też filmy o produkcji mebli i o wystawach. Braliśmy nawet udział w wystawie prezentacji naszych mebli w Moskwie. Starsi mieszkańcy miasta pewnie jeszcze pamiętają ten sklep na ul. Mendoga (teraz tam mieści się Maxima). 

Nic jednak nie wyszło z planów zgromadzenia materiałów, aby ponownie wystartować w konkursie do Instytutu Kinematografii w Moskwie. Po przepracowaniu trzech lat zostałem wezwany do wojska w okolice Daleki Wschód, 12 tys. km od Wilna. Służbę wspominam jako całkiem znośną, bo docenili mnie tam jako fotografa, więc zajmowałem się uwiecznianiem wojskowych manewrów i różnych uroczystości. Po dwóch latach wróciłem i zacząłem myśleć już troszkę inaczej. Odpuściłem już całkowicie myśli o studiach w Moskwie, w biurze projektów mebli też nie było pracy, bo zmienili się ludzie i w tym momencie nie było etatu. Co tu robić?

Nie chciałem wracać na wieś, wszyscy chcieli do miasta, bo tam perspektywy większe. Ale aby zamieszkać w mieście, trzeba mieć mieszkanie, a żeby mieć pracę, to i zameldowanie… Albo zamieszkać w bursie, a taką przydzielały swoim pracownikom zakłady budowlane. Mąż kuzynki był tam kierownikiem budowy i on mówi: „Dawaj, od razu będziesz mieć wszystko, co ci na ten moment potrzeba”. I tak poszło, stałem się tynkarzem na całe 10 lat. Co było ważne, ta praca dawała mi też możliwość zapisania się do kolejki po mieszkanie. Nie zaprzepaściłem jednak marzeń o fotografowaniu i wstąpiłem do Wyższej Szkoły Technologicznej, na Wydział Fototechniki, w systemie wieczorowym. W tym czasie założyłem rodzinę. W dzień pracowałem, po południu szkoła, którą ukończyłem z wyróżnieniem.

To były czasy budującej się niepodległej Litwy. Otwierały się nowe szanse. Każdy w pośpiechu chciał znaleźć swoje miejsce, powstawały prywatne inicjatywy. Otwarte granice temu sprzyjały i ja na tej fali zająłem się handlem Gariuny–Moskwa–Warszawa. Czym ja się nie zajmowałem…

Jednak myśl, aby robić to, co lubię, tkwiła we mnie. Chciałem wykonywać swój wyuczony, ukochany zawód. Zebrałem swoje portfolio fotograficzne i udałem się za namową kolegi ze studiów do ówczesnego redaktora naczelnego „Kuriera Wileńskiego”, Zbigniewa Balcewicza, który moje zdjęcia pooglądał, niektóre poodkładał i jak się okazało, od razu znalazły się one w najbliższych wydaniach gazety. W 1995 r. zacząłem pracę w „Kurierze Wileńskim” jako fotoreporter i tak trwam do dzisiaj.

Jako fotoreporter bywasz na wielu wydarzeniach imprezach, uroczystościach. To musi być interesujące wyzwanie – zrobić takie zdjęcia, aby pokazały cały obraz sytuacyjny, nie pominęły ważnego elementu.

To wszystko przyszło z czasem. Kiedyś było o wiele trudniej sprostać zadaniu, był skromniejszy sprzęt. Dziś mogę zrobić tych zdjęć o wiele więcej. Kiedyś robiło się np. 30, dziś robi się ich 300, a nawet więcej. Jest więc w czym wybierać, aby odtworzyć cały obraz wydarzenia. Trzeba do tego wyczucia, co daje niewątpliwie praktyka. Wyłapać tę ważną chwilę, moment, w którym dzieją się najważniejsze dla spotkania sprawy. W moim przypadku, gdy robię zdjęcia dla gazety, muszę liczyć się z tym, czego mój pracodawca oczekuje. Materiał musi być rzetelny i w sedno. Nie mogę sobie decydować, że to zrobię, a tego nie. Trzeba też znać kontekst spotkania, kto i co jest w nim ważne. Takie np. wydarzenie na szczeblu rządowym, kiedy jest spotkanie prezydentów. To często wiąże się z godzinami oczekiwania, a zrobienie zdjęcia zajmuje 10 sekund. I muszę być bardzo czujny, sprzęt w pogotowiu, bo to jest moment, którego przegapić nie można. Przy tej okazji muszę pochwalić się, że na przestrzeni tych lat pracy w „Kurierze Wileńskim” robiłem zdjęcia wszystkim współczesnym prezydentom Litwy i Polski, i z każdym miałem zaszczyt się przywitać.

Z takimi wydarzeniami wiążą się zapewne jakieś interesujące historie. Proszę nam zdradzić jakieś zakulisowe tajemnice.

Na pewno więcej było tych zabawnych historii, ale na przestrzeni lat było ich tyle, że trudno mi sobie teraz przypomnieć. A to ktoś się niefortunnie wywrócił w najważniejszym momencie, a to ktoś zapomniał jakiejś ważnej rzeczy, istotnej dla wydarzenia. Takie tam niezamierzone psikusy.

Na pewno godne zapamiętania są moje wyjazdy na imprezy, których nie było! O co chodzi? Po prostu ktoś mi podał złą datę i pojechałem dzień wcześniej. Albo znów ktoś podał mi złą lokalizację. Ale to, na szczęście, nie niosło żadnych strat dla gazety.

W większości przypadków uwieczniasz na zdjęciach wydarzenia kulturalne, imprezy regionalne, zebrania, zjazdy, sympozja naukowe, wizyty rządowe. Który rodzaj fotografii jest dla Ciebie interesujący?

Na pewno nie mógłbym pracować jako fotoreporter wyłącznie rządowy. Tego chyba nie mógłbym robić na co dzień. Może i taki fotoreporter ma lepszą pozycję, jest bliżej ważnych osobistości, zarabia lepiej, ale mnie jego praca wydaje się nudną i monotonną. Wszystko wokół jest takie sztywne i zaplanowane. Ja lubię, jak się coś dzieje, gdzie widać życie, nie ma takiej oficjalnej atmosfery. Lubię: dożynki, występy zespołów ludowych, koncerty, konkursy piosenek, lubię uczestniczyć w tych wszystkich imprezach naszej młodzieży, wydarzeniach sportowych i spotkaniach w rejonie. Cieszy, gdy rozpoznaję po latach młodzież, która na moich oczach dorastała i osiągała sukcesy. Widziałem ich jako dzieciaki w przedszkolu, a tu widzę maturzystów na placu Katedralnym tańczących poloneza.



Czy czasami zdarza Ci się odejść od fotografii reportażowej?

Nasza gazeta organizuje konkursy Dziewczyna „Kuriera Wileńskiego” – Miss Polka Litwy i w nich uczestniczą zawsze najładniejsze dziewczyny. I mimo że one są z natury ładne, to moja praca polega na wydobyciu ich walorów, aby pokazać je jak najkorzystniej i najlepiej. Tutaj troszkę odchodzę od fotografii reportażowej i wchodzę po części w fotografię modową, skupiam się na scenerii, pozie, dodatkach. No i najważniejsze – na twarzy, bo najważniejsze są emocje z niej wypływające.

I tu, oprócz dobrego sprzętu, potrzeba dobrego oka, osobistych preferencji. Poza tym, pracując w gazecie jako fotoreporter, robi się różne rodzaje fotografii: uliczną, rodzinną, kulinarną i ślubną.

Aparat fotograficzny to twój talizman. Jak sam mówisz, nie wychodzisz z domu bez niego. Jak dużo zdjęć masz w swoich zasobach?

Mogłoby się wydawać komuś, że mam bałagan twórczy. Ale tak nie jest. U mnie jest wszystko uporządkowanie i w każdej chwili zdjęcie, które jest potrzebne, mogę odszukać. Moje historyczne prace to negatywy, mam ich gdzieś 15 tys. klatek. Od 1999 r. zacząłem pracować na aparacie cyfrowym i na cyfrze mam zapisane ok. 600 tys. zdjęć.

Kiedyś, aby zrobić dobre zdjęcie, trzeba było mieć dobry aparat. Dziś są komórki, z których wychodzą nie najgorsze zdjęcia. Robią je wszyscy, od dziecka do seniora. Jak na to patrzy profesjonalista?

Aparaty w telefonach zmieniły nasz świat. Obecnie nie wyobrażamy sobie już chyba, abyśmy nie mogli fotografować i do tego dzielić się wykonanymi przez siebie zdjęciami za pośrednictwem portali społecznościowych. Nigdy wcześniej ludzie na świecie nie wykonywali takiej ilości zdjęć, jak obecnie. To rzeczywistość. I chyba dobrze. To też rodzaj komunikacji. Jesteśmy na bieżąco z naszą rodziną, przyjaciółmi, znajomymi, wiemy, co u nich słychać, jak wyglądają. Jednak większość tych zdjęć to zwykłe „pstrykanie”, w tych zdjęciach nie widać emocji, żeby to zdjęcie powiedziało nam coś o charakterze człowieka, nastroju, uczuciach. To zwykłe „foto na fejsa”.

Gdzieś słyszałem, że najwięcej powstało zdjęć zachodów słońca. Dlaczego akurat zachodu, a nie wschodu? Bo aby sfotografować wschód, trzeba dać coś z siebie, wstać jeszcze nocą, pójść i czekać. A to może zrobić tylko miłośnik fotografii i wielbiciel piękna.

Kto dla Ciebie był mistrzem fotografii reportażu? Którzy ze współczesnych fotografów inspirują Cię i zachwycają swymi pracami?

Dla mnie wzorcem jest powstała po wojnie (1947 r.), istniejąca do dziś agencja fotograficzna Magnum. Tam nie jest łatwo trafić, ale jak już ktoś się dostał, to wiadomo, że jest to ktoś wybitny. Agencja daje dużo swobody twórczej, nie ma żadnych ograniczeń. Sam założyciel, Francuz Henri Cartier-Bresson, to najwybitniejszy fotoreporter XX w., pracował tam też David Seymour, amerykański fotoreporter urodzony w Warszawie. Ze współczesnych zachwyca Polak Rafał Milach, zwycięzca World Press Photo, zaproszony do agencji Magnum, co jest największą nobilitacją. A bliżej nas? Jest dużo utalentowanych w branży. Podziwiam fotografów młodszego pokolenia – 

Ramūnasa Danisevičiusa, Vidmantasa Balkūnasa – to jedni z najmocniejszych na Litwie. W Polsce znam osobiście Wojtka Grzędzińskiego, świetnego fotoreportera wojennego. Bardzo dobre zdjęcia robią nasi fotograficy: Bartek Frątczak czy Waldek Dowejko. To są artyści z czułem okiem i wrażliwością na piękno.


Fot. archiwum prywatne Mariana Paluszkiewicza


Fot. archiwum prywatne Mariana Paluszkiewicza

Piękna jest Litwa. Wilno i okolice są niezwykłe, a litewska przyroda z urzekającym krajobrazom jest największym skarbem tego kraju, bardzo wdzięcznym dla fotografii. Czy lubisz pracować na łonie natury?

Wyrosłem w naturze – las, rzeka, wieś, piękne krajobrazy. Zachwyca mnie pejzaż. Patrzysz na ten piękny widok – tu staw, tam białe brzózki. Nawet jadąc samochodem, wszystko mnie ciekawi, tu jakaś stara chatka ze skromnym obejściem i myśl: kto tam mieszka, co to za ludzie, jak żyją, co oni robią? Aż się chce tam wejść z aparatem i poznać tych ludzi. Nie dla zwykłego wścibstwa, tylko aby uwiecznić ten obraz. To samo jest z widokami. Często zatrzyma mnie jakiś szczegół, wybryk natury i chcę to złapać, bo za chwilę tego nie będzie.

Jesteś reporterem docenionym. Zostałeś odznaczony przez prezydenta RP.

W 2003 r. otrzymałem odznakę Zasłużony Działacz Kultury, a 11 listopada 2021 r., w dniu Narodowego Święta Niepodległości, zostałem odznaczony przez prezydenta RP Andrzeja Dudę za zasługi w rozwoju polsko-litewskiej współpracy w obszarze kultury, nauki i mediów oraz na rzecz społeczności polskiej na Litwie, Złotym Krzyżem Zasługi.

Nadszedł czas emerytury, który zawsze wiąże się z podsumowaniami swego dorobku życiowego. Czy czujesz się usatysfakcjonowany?

Nigdy nie żałowałem decyzji podjętej w 1995 r., że zostałem fotoreporterem w „Kurierze Wileńskim”. Fotoreporter to zawód dynamiczny, niecodzienny. Po prostu biorę aparat i jadę tam, gdzie coś się dzieje. Każdy dzień dla fotoreportera to coś nowego. Poznaje się nowych ludzi, „odwiedza” tych samych znanych od lat, przeżywa z nimi momenty chwil szczęścia, radości, ale i rozczarowań. Ja to kocham, a jeżeli coś kochasz, to nie można mówić o nudzie, o wypaleniu, o zmęczeniu.

Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 33 (95) 19-25/08/2023