Jestem szczęśliwą kobietą


Na zdjęciu: Maria Wilczyńska, fot. archiwum Marii Wilczyńskiej
Kiedy odwiedzam ją w jej mieszkaniu, wita mnie serdecznie, aczkolwiek lekko speszona, bo umówione jesteśmy na rozmowę o niej, jej życiu, które ja później zamierzam opisać, a więc nagłośnić. Nie było łatwo ją namówić. Uparcie przekonywała: jestem zwykłą kobietą. Dla mnie – niezwykłą. Oto Maria Wilczyńska. Żona i matka dziesięciorga dzieci, babcia siedemnaściorga wnuków i trojga prawnuków, kobieta po siedemdziesiątce, energiczna i zadbana.


Maria to piękne imię, pochodzące z hebrajskiego Mariam, które znaczy „napawa radością”, lub od egipskiego Mera-jam – „ukochana przez Boga”. I te oba znaczenia odzwierciedlają panią Marię, bo przez te lata – jak sama mówi – czuła i czuje obecność Opatrzności nad swoim losem i losem całej rodziny. Historia jej życia to byłby dobry scenariusz na film.

To zacznę od korzeni. Jestem rodowitą wilnianką, urodziłam się na Pohulance, ale gdy miałam cztery latka rodzice zamienili duże mieszkanie na mały domek w Kolonii Wileńskiej. Mama była pracowitą kobietą, pochodziła z podwileńskiej wsi i nie czuła się za dobrze w mieście, oznajmiła więc ojcu, że życie „na bruku” jej nie odpowiada…
Dobrze pamiętam ten domek na wzgórzu, dosłownie w lesie. Niedaleko nas mieszkał leśniczy, który miał stajnie i konie. Ten leśniczy był Litwinem i nie mówił po polsku, ale miał dzieci, z którymi ja chciałam obcować, więc tato powiedział: „Ucz się, na plecach nie będziesz dźwigać, nauczysz się i ci się przyda w życiu”. Po miesiącu już kalbejau…
Najbardziej z przeprowadzki cieszyła się mama, pamiętam, jak ze łzami szczęścia w oczach dziękowała ojcu. Ja zaś, mała, też poczułam, że tu jest inaczej, te drewniane podłogi i okna pachnące żywicą, tyle zieleni i kwiatów za oknem, duży sad. Lasy młode, poziomek, malin, czernic co niemiara, wysyp grzybów – wszystko na wyciągnięcie ręki. Hulaj dusza! A po drugiej stronie plantacja truskawek…

Kiedy się uczyłam, brałam polowe łóżko, konewkę do podlewania ogrodu i rozkładałam się po środku, rozkoszując słonkiem, zajadając truskawkami i popijając ciepłym mleczkiem od naszej krówki. Tak mi słodko zleciało moje dzieciństwo…

Nostalgiczne wspomnienie to również szkoła, taka nieduża, ale przytulna, ławki, kałamarze z piórem, może właśnie dzięki temu pisaliśmy tak pięknie, kaligraficznie. Moją pierwszą nauczycielką była wyrozumiała i dobra Maria Krywkówna. To od niej dostałam na gwiazdkę książkę, którą do dziś pamiętam: „Wyspa mgieł i wichrów”. Ledwo ją dodźwigałam do domu, przeczytałam ją dopiero w późniejszej klasie, bo wtedy była dla mnie za trudna. Ale to właśnie ta książka zachęciła mnie do czytania książek.

Potem przeszliśmy do nowo wybudowanej szkoły przy lesie i stawie. Dla nas to był pałac! Wszystko lśniło, klasy wyposażone, duże okna wychodzące na las. Szkoła wielojęzykowa, dzięki temu już po czasie, rozmawialiśmy w trzech językach i nigdy nie było żadnych waśni!

Ten kraj lat dziecinnych zawsze zostanie w pamięci…

Potem dalsza edukacja: szkoła na Krupniczej. A po niej biegłam do Ostrej Bramy, bo tam niedaleko znajdowało się Technikum Kultury, gdzie odbywały się różnorakie kursy, na których można było nauczyć się różnych specjalności, jak: szycia, szydełkowania, cerowania czy innych umiejętności artystycznych, a nawet pisania na maszynie. Te zajęcia mi się bardzo spodobały. Doszłam do takiej perfekcji, że na egzaminie zajęłam pierwsze miejsce w szybkości i bezbłędnym pisaniu bez patrzenia na czcionkę. Byłam prawdziwą stenotypistką!
Zaczęłam marzyć, że w przyszłości będę dziennikarką. Nawet wyjechałam do Mińska i złożyłam dokumenty do Instytutu Języków Międzynarodowych na język niemiecki, który był wtedy bardzo modny. I zostałam przyjęta!

Planów Pani nie zrealizowała, bo życie ułożyło inny scenariusz.

Wyszłam za mąż za wiele od mnie starszego przystojniaka. I jak wiele młodych dziewczyn w takich sytuacjach patrzyłam na świat przez różowe okulary.

Małżeństwo trwało 12 lat i zakończyło się nagle. Mój świat runął, bo zostałam z siedmiorgiem dzieci. Byłam załamana, przy życiu trzymały mnie tylko moje dzieci, a także pomocni rodzice. Ciągle płakałam, aż wreszcie poszłam do pani doktor. I ona dobrze mi poradziła. Walnęła w stół (aż podskoczyłam) i mówi: „Żadnych leków, przestań mi tu beczeć! Ten, kto zostawia dzieci, to dla mnie nikt! Spójrz na siebie, młoda, ładna i siedmioro dzieci to szczęście i dasz radę! Masz rodziców, pomogą z dziećmi, znajdź najtrudniejszą pracę, żebyś nie miała czasu na to rozpaczanie”.

I tak zrobiłam, miałam wspaniałych znajomych, którzy mi pomogli znaleźć pracę. Zaczęłam pracować w Akademii Nauk. Mój dobry dyrektor zrozumiał moją sytuację i pożyczał mi do domu maszynę do pisania, mogłam dzięki temu być blisko dzieci. Odżyłam. Ale pracowałam dużo. Biegałam z jednej instytucji do drugiej, a dwa razy w tygodniu sprzątałam naszą klatkę schodową. Pomogła mi z tym moja wierna przyjaciółka Lenusia.

Wychodziłam o 3 rano, przywdziewałam odpowiedni strój do sprzątania, chustkę na głowę, a pod nią wałki. Ludziska śpią, nikt mnie nie spotykał. To było zabawne, jak sąsiedzi zaczęli się dziwić, skąd tak czysto od samego rana. I jaka była radość, jak siedząc z dziećmi za stołem, liczyliśmy zarobione pieniądze. Wiedziałam już, że damy radę i mamy spokój w domu!

Był u Pani epizod pracy bileterki.

Były prace doktoranckie, magisterskie i inne zamówienia do przepisywania – sprzątanie już odłożyłam, ponieważ pewien znajomy z filharmonii zaproponował mi połowę etatu w Pałacu Sportu. Miałam sprawdzać wejściówki osób zaproszonych na koncerty, które się tam odbywały. Dali mi reprezentacyjną garsonkę, którą zresztą przerobiłam w swoim stylu. To była praca jak nagroda, mogłam z bliska obcować ze sztuką, być na najlepszych koncertach, zaprosić przyjaciół czy rodzinę.

I pewnego dnia nastąpiła nieplanowana zmiana…

Zostałam zaproszona na wesele córki mojej koleżanki. Nie miałam ochoty, ale tak nalegała, że poszłam. Także ze względu na starszego syna, który był tam świadkiem i powiedział, że beze mnie nie pójdzie. Zdecydowałam się, ale (jak każda kobieta) miałam dylemat: w co ja się ubiorę?

I tutaj włączyłam swoje umiejętności nabyte w szkole i za pomocą mojej kochanej ciotuni, dobrej krawcowej, wyszukałam w szafie dawno niechodzoną spódnicę, która była z dobrego materiału, i do białej bluzeczki przypięłam żabot z takiej pięknej koronki. Pamiętam, że moja kreacja wzbudziła zainteresowanie nawet bardzo modnych pań. Jak się potem okazało, wzbudziła też uwagę muzyka z zespołu, do którego wzdychało wiele kobiet, jak śpiewał Okudżawę i Wysockiego…

Ja siedziałam przy stole między rodzicami mojej koleżanki i nie za bardzo ulegałam nastrojowi zabawy i urokom mężczyzn w ogóle. Siedziałam, słuchałam i patrzyłam na niego, myśląc: „Dość sympatyczny brunet, wysoki, ale koszula w kratę jakaś taka przenoszona, i buty…”.

Pod koniec wesela ku memu zdumieniu podszedł i zapytał, czy może poprosić o mój telefon. Odpowiedziałam: „Jeśli każdemu będę dawać mój numer to ustawi się kolejka”. Na to on uśmiechnął się i powiedział: „To postoję. I tak cię znajdę”.

Minął miesiąc, może dwa, wracam jesienną porą po koncercie i widzę, że na ławeczce siedzi jakiś pan z ogromniastym bukietem róż i mówi: „No widzisz, znalazłem. Aleksander jestem”. I wręczył mi te róże.

A potem wyjaśnił, że wyprosił u koleżanki adres i był u nas w domu, gdzie dzieci przyjęły go grzecznie i był nimi zachwycony. Powiedział mi: „Jesteś szczęśliwą kobietą, mając tak wychowane dzieci”.

Jak się okazało, moja najstarsza córka Beatka porcjowała kurę na obiad. Aleksander chwycił nóż i powiedział, że zrobi to za nią, a ona niech zrobi mu herbatę. Właściwie sam im zrobił duszonego kurczaka. Zaglądnął też do lodówki, a tam niewiele było do działania, poszedł więc do sklepu, kupił co trzeba i załadował ją. Posiedział jeszcze z dziećmi i wyszedł. I czekał na mnie przed blokiem na ławeczce.

Jak doszło do tego, że Pani rodzina się tak rozrosła?

Aleksander został moim mężem i ojcem dla moich dzieci. Urodziłam jeszcze troje naszych wspólnych i tak dorobiliśmy się dziesiątki! Jesteśmy razem przeszło 40 lat.
Dzieci pozakładały swoje rodzinki, mieszkamy jakby oddzielnie, ale sercem razem. Syn Janusz jest sadownikiem i pracoholikiem, na ojcowiźnie hoduje malinki. Syn Jurek prowadzi mały biznes handlowy wraz z żoną. Córka Beata to hotelarka. Synowie Jarosław i Grześ mają swoje firmy elektroniczne. Córa Irenka to bizneswoman od damskich ubrań. Syn Aleksander – artysta malarz. Syn Leszek jest muzykiem, założycielem zespołu Sisters on Wire. Córka Marianna pracuje w logistyce. Córka Ania nie pracuje, jest z nami i jest moją prawą ręką w domu.









Jak wyglądały kwestie mieszkaniowe w Pani rodzinie?

Kiedyś wszyscy mieszkaliśmy w dużym pięciopokojowym mieszkaniu na Zygmuntowskiej, które wspominamy do dzisiaj. Mieszkanie z wysokimi sufitami, kaflowymi piecami i kominkiem. Jednak rodzina wyrosła, jeden syn ożenił się, potem drugi, dołączały ich połówki i dzieci i zrozumiałam, że jak tu zostaniemy, to będzie bursa.

Teraz wszyscy mieszkamy blisko siebie, ale oddzielnie. My z mężem stworzyliśmy sobie nieduże mieszkanko w nowym bloku. Urządziliśmy w nim trzy pokoje i długi przedpokój. Zawsze marzyłam, żeby mieć swój własny kąt – okazał się nim przedpokój, tu jest moje królestwo i pasje! Syn Aleksander, malarz, narysował mi na jednej ze ścian duże drzewo genealogiczne rozgałęzione na dziesięć gałęzi! I tu miałam pole popisu! Gałęzie zapełniły się dziesiątkami zdjęć. Na drugiej ścianie znów afisze i zdjęcia Sisters on Wire. Na tych moich ścianach – siła genów i łączenie pokoleń, powód dla dumy!

To właśnie dla tych genów już cztery pokolenia żyją w naszej zgranej rodzinie. Kiedyś ojciec mój ubolewał, że zaniknie to nazwisko polskie – Wilczyński, bo ja zmienię nazwisko… Ale nie, nawet nasze wnuki i prawnuki je noszą, i ja też. Powiedziałam do męża, że mi moje nazwisko drogie i nie miał nic przeciw.
I jeszcze co było dla mnie ważne, że moje wszystkie dzieci uczyły się w polskich szkołach i ich dzieci też. Nawet na studia wybrali białostocki uniwersytet w Wilnie.

Matka dziesięciorga dzieci – to matka zasługująca na medal.

No, tych medali było wystarczająco dużo, i niestety, leżą sobie i nie są czymś, z czego jestem dumna. Zawsze powtarzam, że najlepszy bank to dobrze wychowane dzieci, odsetki na całe życie, nigdy nie zawiodą! Nasze litewskie ustawy są takie, że matka, która nie ma pełnego stażu 35 lat, a ma, tak jak ja, 15 tych urzędowo przepracowanych, a prace dorywcze do 1990 r. tu się nie liczą, otrzymuje zasiłek na dzień dzisiejszy 244,50 euro.

Mało tego, nieraz pisałam z zapytaniem, dlaczego matka, która urodziła i wychowała 10 dzieci, otrzymuje tyle samo, ile matki mające do 5 dzieci. Bez wyjaśnienia… Mnie ściska taka obojętność wobec matek. Tych starszych, które nie mają żadnych ulg i przywilejów za jej pracę. Posłowie w Sejmie może i współczują, ale nic zmienić ustawowo nie chcą.

Mimo tylu przeżyć jest Pani osobą, która jest pogodna, radosna, aktywna otwarta na ludzi.

Lubię ludzi i jestem ciekawa życia. Kiedy weszłam w Facebook, otwarły się takie możliwości! Można być na bieżąco z koleżankami i przyjaciółmi, którzy są w ten sposób jeszcze bliżej. Jak tylko zobaczyłam na FB Grupę Wilno, od razu się tam włączyłam. Poznałam fantastycznych miłośników Wilna i okolic, Waldemara Wołkanowskiego, który jest żywą encyklopedią miasta. Przyjeżdża tu z Polski, gdzie mieszka, i oprowadza nas po takich zakamarkach i cudeńkach, o których my, rodowici wilnianie, nie mieliśmy pojęcia. W grupie są fantastyczne dziewczyny: Stefania Dowydenko, Bożena Mozyro, Renata Rudnicka, Dana Banel, Ania Orłowa. Bardzo cenię sobie przyjaźń z siostrą Michaelą Rak.

Jak wygląda Pani codzienny relaks?

Lubię być aktywną, uwielbiam spacery z kijkami. To już niemal codzienny rytuał, sama lub z moją córką Anią czy mężem chodzimy po okolicznych lasach i pokonujemy naprawdę spore trasy. Od tego czasu odstawiłam wszystkie leki (zażywam tylko jedną tabletkę na ciśnienie).
Pokochałam też Wisaginię, i to nie z powodów jakichś rodzinnych. Po prostu natura wokół miasta mnie urzekła. Tam poznałam Nadieżdę, która jest dla mnie jak siostra.

Co poradziłaby Pani tym wszystkim, którzy są dziś rozgoryczeni, opuszczeni w swojej starości?

Nie należy się zamykać. Trzeba iść do ludzi. Odnajdywać to, co nas ciekawi i dzielić się z innymi. Dana energia wraca do nas. Dziwnym trafem zaczynają wokół nas „krążyć” dobrzy ludzie. I ważne jest odnaleźć smak szczęścia w codzienności, cieszyć się każdą chwilą. I nie rozpamiętywać tego co było złe. Szkoda na to czasu. Nie starzeje ten, kto nie ma na to czasu.

Fot. archiwum Marii Wilczyńskiej

Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 28 (81) 15-21/07/2023