Litewski patriotyzm = polski radykalizm


Fot. magwil.lt
"Magazyn Wileński", 11/2011
Przewodnicząca litewskiego Sejmu Irena Degutienė zdobyła się na rzecz dla polityka niebywałą. Przyznała się publicznie, że istnieją na tym świecie rzeczy, których jej światły umysł nie ogarnia. Madame Degutienė nie rozumie, „jak można zatracić poczucie własnej narodowej przynależności i swój język, jak można z niego zrezygnować”? Mało tego, okazuje się, że marszałkini naszego parlamentu jest nie na żarty zniesmaczona faktem, iż „można się wintegrować w inne społeczeństwo”.
Ten fragment wypowiedzi Degutienė tak mnie uradował, że gotowam była buchnąć przed nią na kolana i do takiegoż buchnięcia namawiać resztę polskiej społeczności. Znalazła się oto jedna sprawiedliwa! Dosłyszała, pojęła i podziela nasze, Polaków na Litwie, argumenty i racje! – myślałam radośnie. Odtąd będziemy mieli w niej obrończynię, rzeczniczkę, sprzymierzeńca! Królową matkę, która ujmie się za nami i przetłumaczy wszystkim głuchym na nasze argumenty oszołomom, że każdy powinien się poczuwać „do odpowiedzialności za swój język”.

Jakież było moje rozczarowanie, gdy dowiedziałam się, że wypowiedź Degutienė dotyczy wyłącznie litewskojęzycznych obywateli Litwy, którzy za chlebem emigrują na Zachód. Na temat litewskich Polaków przewodnicząca Sejmu zdania nie zmieniła. Jesteśmy plemieniem umysłowych skrzatów, którzy tępo sprzeciwiają się „wintegrowaniu w inne społeczeństwo”. Ściślej – nie chcą zapomnieć polskiego.

Po raz kolejny więc okazało się, że dobry litewski patriota to taki, który nie da pogrześć litewskiej mowy. No, i nie rzuci ziemi skąd jego ród. Zupełnie inaczej litewski Polak. Polak deklarujący, że nie wyrzeknie się ojczystego języka, to radykał, nacjonalista, barbarzyńca i nielojalny obywatel litewskiego państwa. I opinia pani Degutienė nie jest tu wyjątkiem. Tak postrzegają nas wszyscy sztandarowi litewscy politycy. Już nie tylko rządząca prawica, bo będąca w opozycji lewica – również.

Tok rozumowania tych ludzi nawet nie dziwi. Stosowanie moralności Kalego, wiadomo, jest bardzo kuszące. Kali komuś ogranicza dostęp do ojczystego języka? Ależ jest cudnie! Wszak ten język – to tylko balast, który zamyka biedakowi „drogę do nauki, kariery i integracji z litewskojęzyczną większością społeczeństwa”. Kali zapomina swojej mowy lub nie dba, by znały ją jego latorośle? To katastrofa i zaprzaństwo! To bezmyślność i brak patriotyzmu! To wstyd! To ciężki cios zadany ojczyźnie! Wszak „Litwie zależy na każdym Litwinie, niezależnie od tego, czy mieszka w ojczyźnie, czy w najdalszym zakątku świata”. Prezydent Dalia Grybauskaite tę radosną wieść ogłosiła dosłownie parę tygodni temu zwracając się do przedstawicieli społeczności litewskiej w Polsce.

Jest więc tak, że gdy paniom Grybauskaite i Degutiene, a więc Litwie, „zależy na każdym Litwinie, niezależnie od tego, gdzie mieszka”, to oznaka zdrowego patriotyzmu i dbałości o własną substancję narodową. Gdy Polska deklaruje, że jej również „zależy na każdym Polaku, nawet jeżeli ten mieszka na Litwie”, jest to „presja, agresja, polityczny szantaż, demonstracja wyższości i siły, konflikt i wtrącanie się w stosunki suwerennego państwa z jej obywatelami”. Cytuję tu tylko niektóre opinie na ten temat naszych polityków. Zresztą, nasi otwarcie deklarują, że im ma prawo zależeć, „bo Litwinów jest mało”. „Polaków są miliony, więc wara im od wewnętrznego dialogu Litwy z własnymi wspólnotami narodowymi”.

„Człowiek” – to może i brzmi dumnie, ale, jak widzimy, zachowuje się różnie. Cóż, wszelkie egoistyczne odruchy leżą w ludzkiej naturze. Nikt z nas nie lubi, gdy ktoś „mu ukraść krowę”. Uprowadzenie krowy sąsiadowi – to już żadna zbrodnia, to fajna zabawa. Wielu podbierałoby coś bliźniemu z rozkoszą i bez najmniejszych wyrzutów sumienia, gdyby nie strach przed zdemaskowaniem i karą. To pierwotne instynkty, które mają prawo w nas drzemać, ale z którymi nie uchodzi się afiszować. Szczególnie gdy się jest pierwszą czy drugą osobą w państwie. Publiczne obnoszenie się z taką mentalnością świadczy i o prymitywizmie polityka, i o pogardzie wobec własnych poddanych. Nie pomyliłam się. Właśnie poddanych. Ludzie z litewskiego politycznego świecznika już dawno nie ukrywają, że demokracja demokracją, ale naród trzeba trzymać na krótkiej smyczy. Pozostała część społeczeństwa nie jest dla nich partnerem, z którym trzeba się liczyć, radzić, dyskutować, któremu należy się choć odrobina szacunku.

To obywatel pańszczyźniany, który ma wobec dworu kilka obowiązków – płacenie podatków, trzymanie gęby na kłódkę i pokorne całowanie jaśniepaństwa w mankiet. Bezrefleksyjny respekt, inaczej za smycz i do parteru, jak to uczyniła ostatnio Irena Degutienė ciężko obrażając litewską emigrację. Zabawne, że udając przeprosiny, naubliżała im jeszcze mocniej. Podzieliła ich na szlachetną starą emigrację, która „uciekała przed sowiecką okupacją”, by na obczyźnie z pokolenia na pokolenie „pielęgnować w swoich rodzinach patriotyzm oraz miłość do ojczyzny” oraz budzącą wstręt nową. To dorobkiewicze i dezerterzy, którzy w „obliczu tymczasowych trudności” jak szczury dają dyla z „wolnej i niepodległej ojczyzny”. W pogoni za modą i tłustszym kęsem! A wyemigrowawszy „wtapiają się w obce społeczeństwa i wstydzą się tam mówić po litewsku”. A przecież ich szczurzym obowiązkiem jest „po kruszynce umacniać podwaliny państwa”, a też dzielić się z jaśniepaństwem odpowiedzialnością za to, co się z tym krajem aktualnie dzieje. A więc władza, pieniądze i splendory należą się u nas politykom, obywatelom zostaje odpowiedzialność, za to, co tamci zmajstrują. Dziękuję za taki podział!

Nie zauważyłam, by nasi emigranci wstydzili się litewskiego języka. A że Degutienė się przez nich wstydzi, nie wątpię. Tak masowe opuszczanie kraju świadczy bowiem źle nie o emigrantach, lecz o władzy w państwie, wobec której ci ludzie czują się bezsilni. Okupacja niekoniecznie musi być sowiecka. Ja w swoim kraju widzę polityczno-urzędniczą.

W obliczu informacji, że w ciągu ostatnich 20 lat z kraju wyemigrowało ponad 600 tys. osób, a pozostali, w tym prawie 60 proc. młodzieży, też deklarują taką chęć, traktowałabym własnych obywateli jak cenne wielkanocne jajo Faberge. Nasi są postrzegani jak piłka bejsbolowa. Kiedyś się zedrą, ale na razie można śmiało w nią łomotać. Jednakże najgorzej u jaśniepaństwa ma obywatel nielitewskiej narodowości. To „folwarczny półgłówek”. I groźny, i śmieszny, i godny pożałowania. Uczepiony jakiegoś dodatkowego języka dziwoląg. Gdy go coraz boleśniej szturchają, by się od tego języka odczepił, staje okoniem. Znaczy się – agresywny. Wprawdzie jeszcze nic złego jaśniepaństwu nie zrobił, ale nie wiadomo czy nagle nie przywali mu cepem w łeb. W każdym bądź razie trzeba się mieć na baczności. A że cepem? Toż wiadomo, że nie fortepianem czy stomatologicznym wiertłem. Dziś wszak już wszyscy na Litwie wiedzą (a i w Polsce dzięki tygodnikowi „Newsweek” też), że po polskiej szkole cała kariera, na jaką może pretendować litewski Polak, to jak nie cep czy mop i WC-żel do szorowania muszli klozetowych, to krowi ogon. W najlepszym wypadku kierownica taksówki czy ciepła posadka szatniarza.

W mojej opinii, żadna praca nie hańbi. No, prawie żadna. Osobiście brzydzę się kanarami (to kontrolerzy biletów w komunikacji miejskiej) i większością rodzimych zawodowych polityków. Coraz bardziej mnie jednak irytuje, gdy już nie tylko gęby z pierwszych stron gazet, ale też byle urzędniczyna – jakiś dziadyga, który dopiero nauczył się wiązać krawat czy szantrapa uważająca, że wbicie się w garsonkę zamaskuje brak obycia i kultury – zarzuca nam, że polska szkoła produkuje wyłącznie najniższej kategorii roboli.

Sama, jak niektórzy chcą „wbrew”, bo moim zdaniem dzięki polskiej maturze ukończyłam studia dziennikarskie na Uniwersytecie Wileńskim. Po litewsku. I byłam na swoim roku jedną z najlepszych studentek. Ale dzisiejsza młodzież przerosła nas o głowę. Nie wiem, czy jaśniepaństwo raczyło odnotować fakt, że uczniowie z polskich szkół rejonu solecznickiego z przebywającym ostatnio na Litwie Knutem Vollebaekiem, komisarzem OBWE ds. mniejszości narodowych, swobodnie konwersowali po angielsku. I to nie o swoim hobby, tylko na temat kontrowersyjnej Ustawy o oświacie.

Moja siostrzenica, świeżo upieczona absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Wilnie, była jedyną w swojej grupie osobą, której pracę dyplomową komisja nagrodziła oklaskami na stojąco. Wśród dzieci moich krewnych i znajomych prawie nie ma takich, którzy poprzestali na maturze. W każdej rodzinie są młodzi prawnicy, ekonomiści, lekarze, zawodowi muzycy, psycholodzy, socjolodzy, architekci, a też posiadacze tak skomplikowanych dyplomów, że wymienionych w nich profesji nie potrafię ich ani spamiętać, ani powtórzyć. Każdy z nich zna więcej języków niż trzech statystycznych litewskich polityków spędzonych zusammen do kupy. Gdy więc słyszę, że ci ludzie są w opinii naszych politruków i urzędasów pokoleniem „okaleczonym edukacją i maturą w polskiej szkole”, to cep mi się w kieszeni otwiera.

A ileż to razy słyszałam opowieści o tym, jak ich wykładowcy z zaskoczeniem odkrywali, że mają do czynienia z absolwentami nielitewskich szkół, że to taka sama młodzież jak pozostała. Zdolna i mówiąca po litewsku nie gorzej niż rówieśnicy.

Za moich czasów nikt się temu specjalnie nie dziwował. A skoro się teraz dziwują, to znaczy, że prowadzona od pewnego czasu nachalna akcja dyskredytowania polskich szkół jest bardzo skuteczna. Do tej akcji włączają się coraz liczniejsi politycy, urzędnicy, historycy i cała armia samozwańczych ekspertów od nie wiadomo czego. Ostatnia lansowana przez tych ekspertów sensacja głosi, że lepiej sytuowani rodzice, chodzi tu oczywiście o przedstawicieli mniejszości narodowych, oddają swoje latorośle wyłącznie do szkół litewskich. W trosce o ich dalszą edukację i karierę, rozumie się. Wyssany z palca dyrdymał, ale jakże chwytliwy. Jego przesłanie jest stare jak świat: nie wyrzekający się swojego języka Polak jest durny, bo biedny. A biedny, bo ciemny jak tabaka w rogu. Sam ukończył polską szkołę, więc i dzieciom – umysłowa sierota – funduje ten straszny los. No, i co z tego, że absolwenci polskich szkół, jeżeli chodzi o liczbę studiujących i zdobywających dyplomy, od lat są na Litwie w czołówce? To tylko statystyka. Nasi eksperci niewygodną dla siebie statystykę mają w pogardzie. Oni lansują przesądy, które sami tworzą. To obrzydliwe i niebezpieczne. Ktoś mądry słusznie zauważył: stare przesądy budzą śmiech, nowe – grozę.

Groźny jest fakt, że w opinii społecznej mozolnie, ale skutecznie utrwala się przekonanie, iż polskie szkoły to wylęgarnie ciemnoty i wrogiego wobec Litwy elementu. Fabryki półanalfabetów, którzy jeżeli już „wdepnęli w polską szkołę” to nie powinni tracić czasu na maturę. Tym bardziej, że „nie muszą (czytaj – i tak im się to nie uda) być dentystami”. Ostatnio próbkę takiej propagandy, a przy okazji popis wyższości i arogancji, zafundowali przedstawicielom Forum Rodziców Szkół Polskich na Litwie litewscy negocjatorzy powołanej przez premierów Polski i Litwy międzyrządowej komisji oświatowej. Gdy czytam więc, że jakaś pańcia z MOiN rzuciła jednemu z rodziców propozycję, by razem z dziećmi wynosił się do „waszej Polski”, już się nie dziwię. Skoro może Polaków z Litwy przeganiać wiceszef sejmowej komisji spraw zagranicznych Justinas Karosas, to dlaczegoż nie miałaby tego robić jakaś pani Vaicekauskienė. Toż ona jest aż ekspertem ds. edukacji, a u nas ekspert na zagrodzie równy wojewodzie.

Komisarz OBWE Knut Vollebaek wyjechał z naszego kraju stwierdziwszy, że w kwestii mniejszości narodowych w litewskim ustawodawstwie istnieje luka prawna (brak ustawy o mniejszościach) oraz że ogólnie nie dzieje się najlepiej. Zapowiedział też, że przyśle na ten temat odpowiednie rekomendacje. Nie wiem, czy komisarz wie, że nasze władze nie zwykły przysłuchiwać się do żadnych rekomendacji, podobnie jak nie przywiązują większej wagi do ratyfikowanych przez własne państwo międzynarodowych dokumentów, które w jakiś sposób regulują status quo mniejszości narodowych. Chociaż...

„Naszym zadaniem jest pomóc wam zachować swą kulturę i zapewnić warunki do pobierania nauki w ojczystym języku” – zapewniła niedawno prezydent Dalia Grybauskaite… polskich Litwinów. Oni takich słów pokrzepienia bardzo potrzebowali, bo przed wizytą Knuta Vollebaeka w Polsce nagle stwierdzili, że są przez polskie władze krzywdzeni. To smutne i karygodne. Dlatego popieram szlachetne intencje naszej pani prezydent, by im pomagać. Cieszy mnie też fakt, że polska społeczność manifestując w Wilnie przeciwko dyskryminacyjnej Ustawie o oświacie, wymanifestowała... wsparcie dla szkół litewskich w Polsce. Zarówno ze strony władz Polski jak i Litwy. Korzystajcie z tego, szanowni. Założę się, że ze strony litewskiej będziecie doświadczać tych pieszczot jedynie dopóty dopóki będzie potrzebny bat na nas – Polaków. 

Komentarze

#1 Dobra ilustracja i komentarz

Dobra ilustracja i komentarz zarazem jest na YOUTUBE
https://www.youtube.com/watch?v=2RyX5vX9Qfs&feature=feedu

#2 "Moja siostrzenica, świeżo

"Moja siostrzenica, świeżo upieczona absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Wilnie, była jedyną w swojej grupie osobą, której pracę dyplomową komisja nagrodziła oklaskami na stojąco. Wśród dzieci moich krewnych i znajomych prawie nie ma takich, którzy poprzestali na maturze. W każdej rodzinie są młodzi prawnicy, ekonomiści, lekarze, zawodowi muzycy, psycholodzy, socjolodzy, architekci, a też posiadacze tak skomplikowanych dyplomów, że wymienionych w nich profesji nie potrafię ich ani spamiętać"----------------- ---------- I to, rzecz jasna udowadnia, jak cięzko Polakom Tu się zyje, jak oni nie mogą dostac pracy, bo są Polakami, i jak są dyskryminowani. A ta komisja litewska, co klaskala na stojąco - to polakozercy, nacjonalisci i faszysci. A klaskali tylko dlatego, ze chcieli zatuszowac swoją nienawisc do Polakow.

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.