Tadeusz Chadaj
Tadeusz Chadaj |
02.10.2013 - 14:58
Rok 1951, 18 marzec. Umiera nasz ojciec, miał 52 lata, po długich cierpieniach. Był patriotą i bardzo pobożnym. Kiedy coraz gorzej czuł się, prosił mamę, żeby go woziła do kościoła na pierwsze piątki miesiąca. Nie było łatwo, to nie to, co teraz wsiadł do samochodu i pojechał. Ale był koń, wóz i tzw. żeleźniaki. Żeby chociaż na gumowych kołach, to by inaczej jechało się. Mimo trudności mama spełniła ojca życzenia. Dziewiąty piątek był przed Palmową Niedzielą. Niedziela, jemy śniadanie, a ojciec leżał w pokoju. Nagle woła mamę, mówi, że popękały wrzody, będzie umierał. Właśnie chorował ostatnio na wrzody, teraz nie takiego leczą, robią operację, ale wtedy nie było lekarzy, musiał umierać. Koniecznie prosił księdza, więc wysłali mnie do Galin, wtedy to była nasza parafia. Więc poszłam i mówię, że tata prosił księdza. Po prostu odmówił, że musi jechać do innego kościoła, „A twój tata w piątek przyjął komunię”. Tak mi było ciężko wracać do domu, nawet siedziałam w lesie. Przyszłam, mówię: „Ksiądz odmówił”. Ojciec po prostu zaczął płakać. Nie było innej rady, Kazik pojechał do Bartoszyc do kościoła Brunona, ale proboszcz też odmówił, że Palmowa, są zmęczeni, już wieczór. A jeszcze był ksiądz staruszek, grekokatolik. Tak potem opowiadał, że niby ktoś do serca szepnął: „Musisz tam jechać”. Była już szarówka. Tata przyjął komunię, usiadł, podziękował, wybrał sporo pieniędzy, dał dla księdza. Powiedział: „Proszę odprawić mszę za tych w czyśćcu, co znikąd nie mają ratunku”. Ksiądz wyszedł za drzwi, a my zostali. Powiedział bardzo spokojnie: „Żono, podłóż rękę pod głowę” i skonał. Jak pamiętam zawsze był chorowity, a po stracie dwóch synów zupełnie załamał się. Jak byliśmy małe wszyscy w domu, ojciec nas wychowywał, mama była zapracowana. Nigdy nie miała czasu, a ojciec w każdą niedzielę nigdzie nie wypuszczał z domu, zbierał na modlitwę, w poście gorzkie żale, w adwencie godzinki, co wieczór pacierz i różne pieśni religijne. Umiałam wszystko na pamięć. Nie pochwalę się, już zapomniałam.
Tadeusz Chadaj |
01.10.2013 - 14:20
Co jeszcze zapamiętałam… Przemytnicy z Litwy przynosili sacharynę, pieprz, tytoń (całe liście), nawet sól. Jak wiadomo Polska miała swoją kopalnię w Wieliczce, ale chyba była drożyzna, skoro opłacało się przemycać. Najbardziej mi utkwiło w pamięci, jak mamę strasznie bolały zęby, nie mogła spać nocami, chodziła po łące, niby jakieś zioła miały być pomocne, nic nie pomagało. Ktoś poradził, postawić pijawki. Pijawki krew wypiły, ale żeby wypadły. Gdy opowiadałam dla swoich dzieci, to mówili, że ludzie byli zacofani. Jednak ja uważam, że byli bardzo zaradni. Nie było dentystów, wprawdzie za moją pamięcią w Trokach był jeden lekarz Żyd, tylko że zwykły człowiek nie miał szans dostać się do niego, bo nie miał pieniędzy. Nie było też leków, wypisywał sam, dawał jakieś mikstury, niewiele były pomocne. Ludzie sami się leczyli, ale też nie wszystko dało się wyleczyć, panowały jakieś suchoty, przeważnie młodzież umierała. Później, jak ja chodziłam do szkoły, to przywozili tran, podawali łyżkę tranu i kostkę cukru. Było to tak obrzydliwe, że niektóre dzieci cały dzień wymiotowały.
Tadeusz Chadaj |
30.09.2013 - 13:45
Wstęp - słowo od autora do II części: „Wieś Krawczyki i jej mieszkańcy. 1945-1975. Wspomnienia”